sobota, 23 lutego 2013

Część 8

9 września


Rześkość poranka przyczyniła się do dość szybkiej pobudki, jak i sprawnego odziania się wszelką możliwą odzieżą. Szkoda, że żadna z nas nie miała termometru, żeby sprawdzić na ile to wina wilgoci, a na ile Celcjusza. Zdecydowanie najzimniejsza noc ze wszystkich. 



W trakcie jazdy chłód doskwierał nam jeszcze bardziej. Jako że wczesna pora nie sprzyja myśleniu, dopiero po jakimś czasie wpadłam na genialne odkrycie: " Przecież ja mam ogrzewane manetki...!". Kiedy więc ja powoli odzyskuję czucie w palcach, Asia je z kolei traci. Szukamy jakiejś stacji z gorącym czajem, której jak na złość oczywiście nie znajdujemy. 
Rozgrzewamy się więc przy silniku, zauważając coraz więcej oznak nadchodzącej jesieni.





Po około dwóch godzinach jazdy mój licznik zbliża się do wybicia całkiem zgrabnej liczby kilometrów. Zatrzymuję się więc, żeby choć przez chwilę poświętować razem z Ferdkiem :)


Przy okazji wychodzi na jaw, że znowu jadę na długich. Po przepstrykaniu wszystkich możliwych włącz i wyłączników poddaję się. I tak nie są w połowie tak oślepiające, jak niektóre światła (i to mijania!) samochodów. 

Po chwili docieramy do Sarajewa. Gps się spisał. No, prawie...Otóż nasz elektroniczny przyjaciel miał za zadanie pokazać jakąś pizzerię albo cokolwiek, gdzie można zjeść coś ciepłego. Niestety nie do końca pokrywało się to z rzeczywistością. On twierdził uparcie, że doprowadził nas do celu, my jednak jakoś nie bardzo się z tym zgadzałyśmy...



Asia próbuje jeszcze raz. Tym razem mijamy samochody, z których wychylają się kierowcy, grożąc nam palcami. Domyślacie się w czym rzecz? Kiedy patrzy się w monitor a nie na znaki...O tej porze jednak ruch nie był zbytnio duży, więc jazda pod prąd uszła nam na sucho :)

Na każdym rogu widać policjanta bądź wojskowego. Nie powiem, żeby to pozytywnie wpływało na poczucie bezpieczeństwa...Puste żołądki nie pozwalają dłużej zwlekać, parkujemy więc na chodniku.





Choć z wyglądu miasto, jak każde inne, poza dozorem mundurowych, po chwili poczułyśmy, że jednak to inny kraj. W polowaniu na coś jadalnego, wszędzie spotykamy się z tym, że kartą płacić się nie da. Po jakimś czasie rezygnujemy z pytania i po prostu wypatrujemy znaczka na drzwiach, który dopuszcza taką możliwość. W księgarniach, perfumeriach czy butikach nie ma z tym problemu. Ale w restauracjach czy też budkach z jedzeniem-cash only. Przypadkiem trafiamy na Mr. Kebaba. Rzucamy się więc, jak wygłodniałe, szczebiocząc radośnie. Ale zanim zdążyłyśmy powiedzieć cokolwiek, niezbyt zachwycony sprzedawca odprawił nas z kwitkiem. "Już po 10.00, muszę zamykać!". 

JUŻ??? 

Do tej pory pozostanie dla nas zagadką, czemu nas ów człek nie przyjął, chociaż drzwi po naszym wyjściu dalej były otwarte. Zapewne coś na tle religijnym, a my po prostu jako przybysze z odległych i zepsutych krain, nie byłyśmy godne nawet fast fooda. Trudno, kupimy jakiegoś batona podczas tankowania. Tak więc w drogę.




Choć domy stawiane są na totalnym odludziu, pośród sadów, gdzie jest z górki albo pod górkę, telewizja musi być. Ostatni z serii "innych" widoków. Każdy kolejny kilometr przypomina, że przecież to już droga powrotna i do domu coraz bliżej...

W Tuzli chwila wytchnienia dla nas i świeżo nasmarowanych łańcuchów.



Dokształcamy się też lokalnego języka :)


Asia zmęczona patrzeniem na gps ze względu na oślepiające słońce każe mi dalej prowadzić. Jak przygoda to przygoda- bo w końcu bez żadnego planu ani mapy.

O ile początkowo znaki były dwujęzyczne, z czasem napisy widniały już tylko w cyrylicy. To taka rada dla tych, którzy obcego alfabetu ni w ząb ;) Ja na szczęście podstawy znałam, więc nie miałam stresu ,gdzie jedziemy. A jechałyśmy do stolicy Republiki Serbskiej-Banja Luki. 

Tutaj zacytuję znalezioną w internecie opinię, bo zgadzam się z nią w pełni. Warto przyjechać do miasta chociażby po to, żeby zobaczyć jak różnorodna potrafi być Bośnia i jak wiele dzieli położone niedaleko od siebie bośniackie miasta. 
Asia co prawda nie była zbytnio zadowolona z nadwyżki kilometrów, ale i być może jej coś zapadło w pamięci z tej "pańskiej łąki".


Być może to z powodu kończącego się wyjazdu, być może z racji dość wczesnej pobudki-odczuwamy zmęczenie. Na postojach nie chce mi się nawet zsiadać z motocykla. Wyjazd i ciężar bagażu wpłynęły na stopkę, która co prawda nadal utrzymywała maszynę, ale bliżej ziemi niż pionu. Myśl o specjalnym zatrzymywaniu się na równym podłożu, wyciąganiu specjalnej deseczki i kombinowaniu ze specjalnym ustawieniem, skutecznie mnie więc utrzymuje w siodle. 

Asia zdecydowanie ma w sobie jakąś chorwacką krew, bo szybko doprowadza nas do granicy. Pomimo wieczornej pory decydujemy się na dalszą jazdę. Spać chcemy już na węgierskiej ziemi.
Podpinki i kamizelki odblaskowe idą w ruch. Droga choć rzadko uczęszczana graniczy z lasem. Ręka odruchowo dotyka hamulca, w razie gdyby jakaś sarna bardzo zechciała zrobić z nami LwG. Ciemno, głucho ale do przodu...

Na granicy węgierskiej panowie zaczynają wypytywać Asię. Stoję z tyłu, więc nie bardzo wiem o co chodzi. Asia najwyraźniej też, więc patrol kieruje się do mnie. 
Czy mamy jakiś alkohol?
Nieee. (przecież kilka piw z Niksic się chyba nie liczy, nie?).
Czy mamy narkotyki?
Na moją oburzoną minę, celnicy się uśmiechają i przepuszczają dalej.
A ja teraz pytam: a gdybym miała???

Zaraz za przejściem droga była niezbyt bogata w oznaczenia, więc jedziemy tą największą i najprostszą. Pierwsze podejście nocowania przypada na polną drogę, która znikąd przechodzi w pole usłane skoszonym sianem. Na środku pola Asia stwierdza, że nie ma mowy o postawieniu Trampka. I tak na dwójkach z podniesionymi nogami, gotowymi do podparcia w razie co, przemierzamy drogę nazad. Brakuje tylko podkładu muzycznego rodem z Benn Hilla...

Druga próba przypada...oczywiście na zjazd zaraz przy drodze. Miejsce, w którym miałyśmy zamiar spać określiłabym jako przydrożne krzaki. Z drogi nas nie widać, a za nami ściana lasu. Po serii kombinacji ustawienia naszych czterech kółek, decydujemy się na nocleg pod gołym niebem. Przytulone do swoich maszyn powoli zasypiamy. Las jednak w przeciwieństwie do nas dopiero się budził. Węszące za jedzeniem ryjówki, nornice, całkiem zgrabnie przebiegające jeże i huczące sowy. Gdy zaczęły dochodzić dziwne porykiwania i sapnięcia, Asia zmieniła pozycję z leżącej na siedzącą. Ja pogrążona już w półśnie ,byłam w tym dziwnym stanie niemocy, kiedy mimo chęci nie miałam już jak jej uspokoić, że to nie niedźwiedzie a zwyczajne jelenie, którym zachciało się rykowiska. 




cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz