piątek, 1 marca 2013

Część 9

10 września

W nocy budzi nas warkot silnia. Nie, nie, to żaden z naszych. Dostaję kuksańca w bok od Asi, ale też już nie śpię. Mimo to leżymy dalej w bezruchu i czekamy na rozwój sytuacji. Po chwili słyszymy trzaśnięcie drzwiami i dźwięk ruszającego samochodu. Trudno stwierdzić, co to było. Prawdopodobnie jacyś podróżni, którzy wzięli odblaski świateł naszych maszyn, za jakąś kupę złomu i sprawdzali czy aby przypadkiem nie potrzebujemy pomocy. Wzorowe zaparkowanie maszyn, upewniło ich w przekonaniu, że nie ma co się martwić, więc pojechali dalej.





Przed nami najdłuższy dzień podróży. Jesteśmy wciąż na wysokości węgiersko-chorwackiej granicy, a dziś noclegi planujemy już w naszych domach.

Jest poranek, mieszkańcy mijanych miasteczek, dopiero budzą się do życia a my stajemy się częścią ich codziennego rytmu. Dzwony kościelne wybijające siódmą, dzieciarnia niespiesznie idzie w stronę szkoły, otwierają się sklepy i rozwożą mleko. Takie obrazy sprawiają, że człowiek ma uczucie, jak gdyby czas się dla niego zatrzymał...

Jedziemy jakąś ścieżyną, mijając pola i łąki. Mijają nas traktory i zaprzęgi konne, niekoniecznie świadcząc o zbliżaniu się ku cywilizacji.  Kierujemy się więc słońcem, które doprowadza nas wreszcie do stacji benzynowej. Tradycyjnie jest to lukoil i tradycyjnie w samą porę. Zatankowana, podpytuję kierowcę ciężarówki o dalszą trasę. Kto, jak kto ale on na pewno wie, którędy na Polskę. Asia w tym czasie dziwnie wpatruje się w swój bak. Ponieważ podczas całej wyprawy, to pierwszy raz, kiedy może podziwiać jego zawartość w pełnym słońcu, dostrzega w nim jakiś dziwny kształt. Nie wierząc w to co widzi, woła mnie, żeby potwierdzić swoje spostrzeżenia...Ja widzę jednak to samo...Chwilę głowimy się nad tym, czy to przypadek, nieuwaga czy może działanie celowe...już nawet gotów byłyśmy uwierzyć, że może właśnie tak powinno być...rozsądek jednak dochodzi do głosu a w ruch idą kombinerki.


Te jednak okazują się zbyt szerokie i do akcji wkraczają nożyczki...



Otóż widok ten wprawił nas w takie osłupienie, że aż pan ze stacji wyszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku. W podzięce za zainteresowanie, Asia wręczyła mu zdobycz. Gdyby nie to, że szmatka była przesiąknięta paliwem, pewno wróciłaby z Asią, jako nie lada trofeum. A tak, trzeba było się z nią pożegnać.
Ten moment przyniósł odpowiedzi na wiele pytań. Na przykład na to, dlaczego rezerwa trampka nie starczała na tyle, ile Asia wyliczała. Tym, którzy są bardzo ciekawi skąd się ów materia tam wzięła, już spieszę z wyjaśnieniami. Otóż w marcu honda miała dłuższą wizytę u lakiernika...Wystarczy?

Wciąż kręcąc głowami ze zdumienia, ruszamy ku ojczyźnie. Chociaż drogi i krajobrazy sprawiają wrażenie, jakbyśmy już w niej były. Koleiny, wyboje i w miarę prosta droga. Tylko napisy jakieś dziwne.


Węgry, Austria, Słowacja, cztery litery żądają postoju a my jedziemy dalej. Z większymi i mniejszymi pomyleniami trasy. Boboszów.


Dokładnie o 18:03 widzimy tabliczkę, której znaczenia z początku nie rozumiemy.


Ostatnie chwile rozmowy z Asią, zerknięcie na mapę i pora ruszać dalej. Do Złotoryi z granicy niedaleko, Piotrków niestety leży trochę dalej. Póki jest widno chcę nawinąć tyle kilometrów, ile się da.
Żegnamy się serdecznie i Asia zostaje w tyle, szczebiocząc radośnie do telefonu. Pewno daje znać mamie, że można wstawiać pierogi. Szczęściara :)

Mknę więc jak szalona, mijając kolejne miasta. Kłodzko, Nysa, Opole. Jeszcze godzina i Częstochowa. Jeszcze dwie i będę w domu. Kiedy Asia cieszy się już powrotem, ja zaczynam prawdziwą walkę.


Najciekawsza część drogi-Częstochowa. Dziura na dziurze, mrok i ciemność dookoła. Jedyni towarzysze to zapakowane i pilnujące się w kolumnach ciężarówki. I gdzieś w tym wszystkim ja. Niekoniecznie widząca co mam pod kołami, prowadzona przez koleiny i żłobienia w drodze. Po jakimś czasie obieram taktykę jazdy lewym pasem, który nie jest tak naznaczony przez tiry, od czasu do czasu zjeżdżając chcącym mnie wyprzedzić osobówkom. Cudem wymijam rozjechaną zwierzynę, muskając kołem jedynie ogon. Pora wziąć oddech. Jest i stacja. Jeszcze kawałeczek...To chyba dobry moment, żeby napisać, że nadjeżdżam...

O 22:57 natrafiam na upragniony zjazd, czując ogromną ulgę. Jeszcze tylko taniec po tutejszych dziurach i będę w domu!


Cała i zdrowa wjeżdżam do garażu. Nie wierzę, po prostu nie wierzę...


Choć padnięta to szczęśliwa. Nawinęłąm dziś tysiąc kilometrów, przez co ciężko mi wstać z Ferdka. Dodatkowo napada na mnie komitet powitalny. Szczęśliwa podwójnie.
Na widok wypieku specjalnie na mój przyjazd, nie umiem opanować wzruszenia. Zresztą, kto by potrafił? Zakręcone babeczki, dla zakręconej babki...do herbaty i wieczornych rozmów w sam raz!


CDN-jeszcze tylko podsumowanie...:)

1 komentarz:

  1. Rewelacyjna podróż! Świetnie się czyta :) Zazdroszczę wypadów. Mam nadzieję, że w tym sezonie też uda mi się "nawinąć" trochę kilometrów na własnej maszynie. Pozdrawiam i do zobaczenia na trasie :)

    OdpowiedzUsuń