sobota, 16 marca 2013

Podsumowanie





I tak nasza wyprawa dobiegła końca. Nadszedł więc czas podsumowań i podziękowań...


Bałkany 2012  w cyferkach 

Dwie dziewczyny. I dwa motocykle.
13 dni. Dla nas 13-ka okazała się szczęśliwa.
10 krajów. Bliskich granicami, odległych mentalnością i krajobrazem.
5 tysięcy kilometrów. Licząc "z" i "do" Piotrkowa.

A ponadto:

1 postój spowodowany pustym bakiem.
1 kąpiel w morzu. Słoneczna Chorwacja? Tjaaaa...
2 usterki po jednej na każdy motocykl.
2 nocne i jakże czułe rozmowy z policją.
3 gleby. Ferdkowe.
4 sposobności na umycie głowy ;)
5 dość nietypowych noclegów (parking pod kasynem, ławka przy portierni, przystanek, pobocze drogi krajowej i przykościelny trawnik).

0 strat w ludziach i rzeczach, czego życzymy na przyszłość sobie i Wam.



A już na samym końcu chciałybyśmy podziękować, tak szczerze i prosto z serca:

Ścigaczowi, który objął naszą wyprawę Patronatem i zaopatrzył nas w koszulki.




Motoradiu, które pamiętało o nas podczas środowych forumowisk.


Motoczytelni za mnóstwo pozytywnej energii oraz za jedyne w swoim rodzaju "Gawędy motocyklowe" i smycze forbiker24.



Travel Moto za życzliwość, za list i za pamięć o naszym wyjeździe na łamach magazynu. 


Motokocom za niezawodne łańuchy Luma i za sakwy Lem, bez których nasze rzeczy pakowałybyśmy w reklamówki.



HeinGericke za bezwzględnie nieprzemakalne kombinezony przeciwdeszczowe, spraye do hamulców i akcesoria do czyszczenia kasku.


Gps Guardian za świetne urządzenie monitoringujące, które pozwoliło spać spokojnie naszym bliskim.



Epiotrkow za kontakt i publikację wywiadu w Tygodniu Trybunalskim.


Gazecie Złotoryjskiej za publikację relacji powyprawowej.


TooleySurvival za zgodę na nasz udział w szkoleniu dotyczącym radzenia sobie w trudnych warunkach.


Dziennikom Motocyklowym za okazaną pomoc i dobre słowo.


Swoim Drogom za zarezerwowanie miejsca w piśmie na naszą relację z Bałkan.

Niezależnemu Portalowi Motocyklista za cenne wskazówki i chęć wsparcia.


Weronice Kwapisz za nawiązanie kontaktu, wywiad i zaproszenie do współredagowania Baby po garach.

Pamiętamy również o wszystkich, którzy byli z nami myślami i dopingowali naszym zmaganiom.
O czytelnikach naszych relacji.
O tych, którzy obdarzyli nas słowami uznania, jak i krytyką.
O tych, którzy chcieli pomóc i tych, którzy pomogli.
O tych, którzy w nas wierzyli i o tych, którzy byli przekonani ,że się nie uda.
Podziękowania kierujemy także w stronę tych, którzy pomogli nas zbierać maskotki i tych, którzy udostępnili nam swoje rzeczy na wyjazd (namiot, mapa Chorwacji, gps).
Za każde dobre słowo, gest i uśmiech.
Wspaniałym ludziom z Medjugorje-wszystkim i każdemu z osobna.

Chętnych do śledzenia naszych dalszych poczynań zapraszamy na nasze własne blogi:

Asi http://moto-globtroterka.blogspot.com/

Ewy http://4lapy2kola.blogspot.com/

O tej stronie jednak nie zapomnimy i będziemy tu regularnie zaglądać.
Kto wie, może jeszcze się przyda?


piątek, 1 marca 2013

Część 9

10 września

W nocy budzi nas warkot silnia. Nie, nie, to żaden z naszych. Dostaję kuksańca w bok od Asi, ale też już nie śpię. Mimo to leżymy dalej w bezruchu i czekamy na rozwój sytuacji. Po chwili słyszymy trzaśnięcie drzwiami i dźwięk ruszającego samochodu. Trudno stwierdzić, co to było. Prawdopodobnie jacyś podróżni, którzy wzięli odblaski świateł naszych maszyn, za jakąś kupę złomu i sprawdzali czy aby przypadkiem nie potrzebujemy pomocy. Wzorowe zaparkowanie maszyn, upewniło ich w przekonaniu, że nie ma co się martwić, więc pojechali dalej.





Przed nami najdłuższy dzień podróży. Jesteśmy wciąż na wysokości węgiersko-chorwackiej granicy, a dziś noclegi planujemy już w naszych domach.

Jest poranek, mieszkańcy mijanych miasteczek, dopiero budzą się do życia a my stajemy się częścią ich codziennego rytmu. Dzwony kościelne wybijające siódmą, dzieciarnia niespiesznie idzie w stronę szkoły, otwierają się sklepy i rozwożą mleko. Takie obrazy sprawiają, że człowiek ma uczucie, jak gdyby czas się dla niego zatrzymał...

Jedziemy jakąś ścieżyną, mijając pola i łąki. Mijają nas traktory i zaprzęgi konne, niekoniecznie świadcząc o zbliżaniu się ku cywilizacji.  Kierujemy się więc słońcem, które doprowadza nas wreszcie do stacji benzynowej. Tradycyjnie jest to lukoil i tradycyjnie w samą porę. Zatankowana, podpytuję kierowcę ciężarówki o dalszą trasę. Kto, jak kto ale on na pewno wie, którędy na Polskę. Asia w tym czasie dziwnie wpatruje się w swój bak. Ponieważ podczas całej wyprawy, to pierwszy raz, kiedy może podziwiać jego zawartość w pełnym słońcu, dostrzega w nim jakiś dziwny kształt. Nie wierząc w to co widzi, woła mnie, żeby potwierdzić swoje spostrzeżenia...Ja widzę jednak to samo...Chwilę głowimy się nad tym, czy to przypadek, nieuwaga czy może działanie celowe...już nawet gotów byłyśmy uwierzyć, że może właśnie tak powinno być...rozsądek jednak dochodzi do głosu a w ruch idą kombinerki.


Te jednak okazują się zbyt szerokie i do akcji wkraczają nożyczki...



Otóż widok ten wprawił nas w takie osłupienie, że aż pan ze stacji wyszedł sprawdzić, czy wszystko w porządku. W podzięce za zainteresowanie, Asia wręczyła mu zdobycz. Gdyby nie to, że szmatka była przesiąknięta paliwem, pewno wróciłaby z Asią, jako nie lada trofeum. A tak, trzeba było się z nią pożegnać.
Ten moment przyniósł odpowiedzi na wiele pytań. Na przykład na to, dlaczego rezerwa trampka nie starczała na tyle, ile Asia wyliczała. Tym, którzy są bardzo ciekawi skąd się ów materia tam wzięła, już spieszę z wyjaśnieniami. Otóż w marcu honda miała dłuższą wizytę u lakiernika...Wystarczy?

Wciąż kręcąc głowami ze zdumienia, ruszamy ku ojczyźnie. Chociaż drogi i krajobrazy sprawiają wrażenie, jakbyśmy już w niej były. Koleiny, wyboje i w miarę prosta droga. Tylko napisy jakieś dziwne.


Węgry, Austria, Słowacja, cztery litery żądają postoju a my jedziemy dalej. Z większymi i mniejszymi pomyleniami trasy. Boboszów.


Dokładnie o 18:03 widzimy tabliczkę, której znaczenia z początku nie rozumiemy.


Ostatnie chwile rozmowy z Asią, zerknięcie na mapę i pora ruszać dalej. Do Złotoryi z granicy niedaleko, Piotrków niestety leży trochę dalej. Póki jest widno chcę nawinąć tyle kilometrów, ile się da.
Żegnamy się serdecznie i Asia zostaje w tyle, szczebiocząc radośnie do telefonu. Pewno daje znać mamie, że można wstawiać pierogi. Szczęściara :)

Mknę więc jak szalona, mijając kolejne miasta. Kłodzko, Nysa, Opole. Jeszcze godzina i Częstochowa. Jeszcze dwie i będę w domu. Kiedy Asia cieszy się już powrotem, ja zaczynam prawdziwą walkę.


Najciekawsza część drogi-Częstochowa. Dziura na dziurze, mrok i ciemność dookoła. Jedyni towarzysze to zapakowane i pilnujące się w kolumnach ciężarówki. I gdzieś w tym wszystkim ja. Niekoniecznie widząca co mam pod kołami, prowadzona przez koleiny i żłobienia w drodze. Po jakimś czasie obieram taktykę jazdy lewym pasem, który nie jest tak naznaczony przez tiry, od czasu do czasu zjeżdżając chcącym mnie wyprzedzić osobówkom. Cudem wymijam rozjechaną zwierzynę, muskając kołem jedynie ogon. Pora wziąć oddech. Jest i stacja. Jeszcze kawałeczek...To chyba dobry moment, żeby napisać, że nadjeżdżam...

O 22:57 natrafiam na upragniony zjazd, czując ogromną ulgę. Jeszcze tylko taniec po tutejszych dziurach i będę w domu!


Cała i zdrowa wjeżdżam do garażu. Nie wierzę, po prostu nie wierzę...


Choć padnięta to szczęśliwa. Nawinęłąm dziś tysiąc kilometrów, przez co ciężko mi wstać z Ferdka. Dodatkowo napada na mnie komitet powitalny. Szczęśliwa podwójnie.
Na widok wypieku specjalnie na mój przyjazd, nie umiem opanować wzruszenia. Zresztą, kto by potrafił? Zakręcone babeczki, dla zakręconej babki...do herbaty i wieczornych rozmów w sam raz!


CDN-jeszcze tylko podsumowanie...:)

sobota, 23 lutego 2013

Część 8

9 września


Rześkość poranka przyczyniła się do dość szybkiej pobudki, jak i sprawnego odziania się wszelką możliwą odzieżą. Szkoda, że żadna z nas nie miała termometru, żeby sprawdzić na ile to wina wilgoci, a na ile Celcjusza. Zdecydowanie najzimniejsza noc ze wszystkich. 



W trakcie jazdy chłód doskwierał nam jeszcze bardziej. Jako że wczesna pora nie sprzyja myśleniu, dopiero po jakimś czasie wpadłam na genialne odkrycie: " Przecież ja mam ogrzewane manetki...!". Kiedy więc ja powoli odzyskuję czucie w palcach, Asia je z kolei traci. Szukamy jakiejś stacji z gorącym czajem, której jak na złość oczywiście nie znajdujemy. 
Rozgrzewamy się więc przy silniku, zauważając coraz więcej oznak nadchodzącej jesieni.





Po około dwóch godzinach jazdy mój licznik zbliża się do wybicia całkiem zgrabnej liczby kilometrów. Zatrzymuję się więc, żeby choć przez chwilę poświętować razem z Ferdkiem :)


Przy okazji wychodzi na jaw, że znowu jadę na długich. Po przepstrykaniu wszystkich możliwych włącz i wyłączników poddaję się. I tak nie są w połowie tak oślepiające, jak niektóre światła (i to mijania!) samochodów. 

Po chwili docieramy do Sarajewa. Gps się spisał. No, prawie...Otóż nasz elektroniczny przyjaciel miał za zadanie pokazać jakąś pizzerię albo cokolwiek, gdzie można zjeść coś ciepłego. Niestety nie do końca pokrywało się to z rzeczywistością. On twierdził uparcie, że doprowadził nas do celu, my jednak jakoś nie bardzo się z tym zgadzałyśmy...



Asia próbuje jeszcze raz. Tym razem mijamy samochody, z których wychylają się kierowcy, grożąc nam palcami. Domyślacie się w czym rzecz? Kiedy patrzy się w monitor a nie na znaki...O tej porze jednak ruch nie był zbytnio duży, więc jazda pod prąd uszła nam na sucho :)

Na każdym rogu widać policjanta bądź wojskowego. Nie powiem, żeby to pozytywnie wpływało na poczucie bezpieczeństwa...Puste żołądki nie pozwalają dłużej zwlekać, parkujemy więc na chodniku.





Choć z wyglądu miasto, jak każde inne, poza dozorem mundurowych, po chwili poczułyśmy, że jednak to inny kraj. W polowaniu na coś jadalnego, wszędzie spotykamy się z tym, że kartą płacić się nie da. Po jakimś czasie rezygnujemy z pytania i po prostu wypatrujemy znaczka na drzwiach, który dopuszcza taką możliwość. W księgarniach, perfumeriach czy butikach nie ma z tym problemu. Ale w restauracjach czy też budkach z jedzeniem-cash only. Przypadkiem trafiamy na Mr. Kebaba. Rzucamy się więc, jak wygłodniałe, szczebiocząc radośnie. Ale zanim zdążyłyśmy powiedzieć cokolwiek, niezbyt zachwycony sprzedawca odprawił nas z kwitkiem. "Już po 10.00, muszę zamykać!". 

JUŻ??? 

Do tej pory pozostanie dla nas zagadką, czemu nas ów człek nie przyjął, chociaż drzwi po naszym wyjściu dalej były otwarte. Zapewne coś na tle religijnym, a my po prostu jako przybysze z odległych i zepsutych krain, nie byłyśmy godne nawet fast fooda. Trudno, kupimy jakiegoś batona podczas tankowania. Tak więc w drogę.




Choć domy stawiane są na totalnym odludziu, pośród sadów, gdzie jest z górki albo pod górkę, telewizja musi być. Ostatni z serii "innych" widoków. Każdy kolejny kilometr przypomina, że przecież to już droga powrotna i do domu coraz bliżej...

W Tuzli chwila wytchnienia dla nas i świeżo nasmarowanych łańcuchów.



Dokształcamy się też lokalnego języka :)


Asia zmęczona patrzeniem na gps ze względu na oślepiające słońce każe mi dalej prowadzić. Jak przygoda to przygoda- bo w końcu bez żadnego planu ani mapy.

O ile początkowo znaki były dwujęzyczne, z czasem napisy widniały już tylko w cyrylicy. To taka rada dla tych, którzy obcego alfabetu ni w ząb ;) Ja na szczęście podstawy znałam, więc nie miałam stresu ,gdzie jedziemy. A jechałyśmy do stolicy Republiki Serbskiej-Banja Luki. 

Tutaj zacytuję znalezioną w internecie opinię, bo zgadzam się z nią w pełni. Warto przyjechać do miasta chociażby po to, żeby zobaczyć jak różnorodna potrafi być Bośnia i jak wiele dzieli położone niedaleko od siebie bośniackie miasta. 
Asia co prawda nie była zbytnio zadowolona z nadwyżki kilometrów, ale i być może jej coś zapadło w pamięci z tej "pańskiej łąki".


Być może to z powodu kończącego się wyjazdu, być może z racji dość wczesnej pobudki-odczuwamy zmęczenie. Na postojach nie chce mi się nawet zsiadać z motocykla. Wyjazd i ciężar bagażu wpłynęły na stopkę, która co prawda nadal utrzymywała maszynę, ale bliżej ziemi niż pionu. Myśl o specjalnym zatrzymywaniu się na równym podłożu, wyciąganiu specjalnej deseczki i kombinowaniu ze specjalnym ustawieniem, skutecznie mnie więc utrzymuje w siodle. 

Asia zdecydowanie ma w sobie jakąś chorwacką krew, bo szybko doprowadza nas do granicy. Pomimo wieczornej pory decydujemy się na dalszą jazdę. Spać chcemy już na węgierskiej ziemi.
Podpinki i kamizelki odblaskowe idą w ruch. Droga choć rzadko uczęszczana graniczy z lasem. Ręka odruchowo dotyka hamulca, w razie gdyby jakaś sarna bardzo zechciała zrobić z nami LwG. Ciemno, głucho ale do przodu...

Na granicy węgierskiej panowie zaczynają wypytywać Asię. Stoję z tyłu, więc nie bardzo wiem o co chodzi. Asia najwyraźniej też, więc patrol kieruje się do mnie. 
Czy mamy jakiś alkohol?
Nieee. (przecież kilka piw z Niksic się chyba nie liczy, nie?).
Czy mamy narkotyki?
Na moją oburzoną minę, celnicy się uśmiechają i przepuszczają dalej.
A ja teraz pytam: a gdybym miała???

Zaraz za przejściem droga była niezbyt bogata w oznaczenia, więc jedziemy tą największą i najprostszą. Pierwsze podejście nocowania przypada na polną drogę, która znikąd przechodzi w pole usłane skoszonym sianem. Na środku pola Asia stwierdza, że nie ma mowy o postawieniu Trampka. I tak na dwójkach z podniesionymi nogami, gotowymi do podparcia w razie co, przemierzamy drogę nazad. Brakuje tylko podkładu muzycznego rodem z Benn Hilla...

Druga próba przypada...oczywiście na zjazd zaraz przy drodze. Miejsce, w którym miałyśmy zamiar spać określiłabym jako przydrożne krzaki. Z drogi nas nie widać, a za nami ściana lasu. Po serii kombinacji ustawienia naszych czterech kółek, decydujemy się na nocleg pod gołym niebem. Przytulone do swoich maszyn powoli zasypiamy. Las jednak w przeciwieństwie do nas dopiero się budził. Węszące za jedzeniem ryjówki, nornice, całkiem zgrabnie przebiegające jeże i huczące sowy. Gdy zaczęły dochodzić dziwne porykiwania i sapnięcia, Asia zmieniła pozycję z leżącej na siedzącą. Ja pogrążona już w półśnie ,byłam w tym dziwnym stanie niemocy, kiedy mimo chęci nie miałam już jak jej uspokoić, że to nie niedźwiedzie a zwyczajne jelenie, którym zachciało się rykowiska. 




cdn.