wtorek, 5 lutego 2013

Część 7


8 września

Zdecydowanie jeden z lepszych noclegów i poranków.
Warunki? Idealne!
Pogoda? Idealna!
Dużo czystej i ożywczej wody? Stąd wygląd też idealny!
Historia zna takie przypadki. Taki początek dnia dla bohaterów nigdy nie wróżył nic dobrego...
Montenegro jednak czujnie uśpiło naszą czujność...

Zaczęło się od szukania drogi wyjazdowej. Wjechać tu wjechałyśmy a i owszem. Ale jak wrócić? Wszak pionowa ściana żwiru nie wchodziła w rachubę. Za pierwszym razem trafiłyśmy na posesję małżeństwa, które wczoraj nas odwiedziło. Nie no, oni nas, teraz my ich...Wyszło, że celowo. I dobrze. Będą pamiętać Polaków jako kurturarny naród ;) Za drugim razem zrobiłyśmy kółko wybierając nie tę ścieżynę...No ale skoro nawet przysłowie mówi "do trzech razy sztuka", to nie wypadało, żeby było inaczej. 

Dziś w planach był kanion Tary. Drogowskazy były w miarę czytelne, więc dalsza droga mijała na pochłanianiu fotonów (wszak to wrzesień, zaraz jesień...) i połykaniu oczami widoku zza barierek.


Sama jazda też nie nudziła. Zakręt-tunel, zakręt-tunel. Czyli jak w całej Czarnogórze :)



Im bliżej byłyśmy celu, tym mniejsze zapewnienia ze strony znaków. Postój więc padł na Żabljak, z racji poczty, która nam akurat wpadła w oko. Wpierw jednak napadamy na spożywczak-kto wie, co nam dzień przyniesie, jeść coś przecież trzeba. Pałętając się po mieścinie szukamy widokówek. Niech Was nie zmyli schematyczne myślenie! Owszem, są takie na poczcie, ale z zimy. A dokładniej z sezonu narciarskiego.


Z opresji niezadowolenia uratował nas uliczny straganokiosk. Zachwytów nie było, ale w końcu coś się wybrało. Zreeesztą...Kto tu był, ten wie, że żadna pocztówka nie odda nawet po części piękna i uroku Durmitoru.



Wypisane i oznaczkowane poszły w daleki świat. Skarg ze strony adresatów nie dostałyśmy, więc widać listonosz dotarł tam, gdzie trzeba :) Chociaż szły tak ze dwa tygodnie...W końcu góry ;)


Niestety po zniknięciu przesyłek w odmętach żółtej skrzynki, zdałyśmy sobie sprawę,że wciąż mamy dylemat. Którędy na Tarę? Tym razem na przekór naszej płci, dałyśmy popis logiki. Jadąc tu, parokrotnie mijali nas panowie na GS-ach. Przez Żabljak też się przewinęli kilka razy, zawzięcie dyskutując na skrzyżowaniach. Objechali chyba wszystkie okoliczne uliczki, po czym zniknęli. Co znaczyło, że chyba trafili tam gdzie chcieli. A skąd wiedziałyśmy, że oni akurat w stronę kanionu? Tu logika się kończy...no bo niby gdzie indziej? Dla tych, którzy spotkają się z tym samym problemem-za owym straganem w prawo, w kierunku przeciwnym, jak się przyjechało ;)






Widok z mostu robi wrażenie. Sam most również, szczególnie że nie ma ograniczeń co do pojazdów po nim jeżdżących. Jak na atrakcję turystyczną przystało, wokoło pełno wycieczek, autokarów, stoisk z pamiątkami i próśb o fotkę. To i Asia sobie zażyczyła. Czy ów pan też chciał, nie wiem.



Zaopatrzyłyśmy się w parę drobiazgów (poza trunkami w minirozmiarach i ciekawymi również mini-ikonami niewielki tu wybór, chyba, że komuś zależy na koszulce rodem z Chin czy USA, ale kupionej w Czarnogórze...) można było ruszać dalej. Oczywiście nieN zabrakło rodaków a co za tym idzie, podniesionych kciuków. A mijając parkujące autobusy: okrzyków i wiwatów "ej Ty, to nasi". Rejestracja to jednak przydatna rzecz :)

Jak każdy kij, i most ma dwa końce. A mapę można trzymać dobrze i źle rozczytać. Asia mówi "przez most", ja mówię, że trzeba w drugą stronę. Zrobiłyśmy po mojemu. I przestało być idealnie...



Liczebność tuneli się podwoiła, tak jak i wielkość kamieni lecących z przylegających ścian skalnych.
Góry. Powoli coraz wyrazistsze kolory jesieni. CUDO! Z przyrodniczych kontemplacji wybudza nas krzyk jakiegoś gościa. Na policję nie wygląda, ale nadaje tak, jakbyśmy złamały jakieś przepisy. Chwila stresu i pojechał, zostawiając nam w dłoniach wizytówki, które wszystko wyjaśniały. Zostałyśmy zaopatrzone w numer telefonu, w razie gdyby na głowę spadł nam głaz. Nie ma co, taki numer przydatny. Ale świadomość, że człeczyna tu jeździ nie wpływa motywująco...

Wraz z kolejnymi kilometrami i coraz dłuższymi tunelami zaczynam widzieć na mapie, jak oddalamy się od miejsca, do którego chciałyśmy dotrzeć. Chociaż "oddalamy się" to złe określenie.Po prostu robimy pełne kółko...Ale czy Park Narodowy Durmitoru nie zasługuje na takie kółko właśnie? Środek dnia, śpieszyć się więc nie trzeba. Choć górski chłód powoli wgryza nam się pod kurtki.


Droga przebija się wreszcie do kolejnego mostu. Nie mamy pojęcia gdzie jesteśmy. Pozostaje nam polubić to uczucie i jechać przed siebie. Wybieramy kierunek przez most tak, żeby rzekę mieć z drugiej strony. Gdzieś dojedziemy...Już chcę przekręcić kluczyk, gdy kątem oka widzę, że coś się leje spod motocykla. Odwracam głowę i widzę, że to coś się oddala. O co cho...Biorę przykład z gada i zachowuje zimną krew-nie tylko nie tracę równowagi ale i robię zdjęcie. 



A gdyby tak gadzina wpełzła do buta, albo do namiotu? Co prawda nie zabiłaby, ale kłopotów byłoby co nie miara!

W pewnym momencie asfalt się skończył i wjechałyśmy na dróżkę prowadzącą w las. A ponieważ minął nas (tak, na tej wąskiej dróżce) miejscowy pks, który rozleciałby się na widok swojego odbicia w lustrze...wniosek był jeden. Skoro busy tędy jeżdżą to znaczy, że dobra droga...


Z czasem koła znów posmakowały utwardzanego gruntu ale pojawiły się inne niepokoje.
Droga cały czas idzie w górę. Pola i łąki, ew. gospodarstwa nie wskazują na obecność stacji benzynowej a wszystkie spotkane pojazdy jadą ale...w stronę przeciwną do nas...W kierunku, który obrałyśmy, jedziemy tylko my...Był to jednak niepokój teoretyczny. W praktyce pokonywałyśmy trasę bez barierek, usianą winklami rodem z Cetinje, zza których czasem wyskakiwał tir. Właśnie dla takich dróg się błądzi!





Ponieważ okolice miały w sobie coś niespotykanego, zatrzymujemy się. Asia ustala odpowiedni kąt padania promieni słonecznych i prędkość wiatru. W końcu zdjęcie Hondy ma być niebanalne.Trzeba jej przyznać, natrudziła się trochę.

Warto było :)



Jak znikąd urwała się droga, tak znikąd pojawiło się przejście graniczne. "O, Bośnia" myślimy sobie. A tu psikus-Serbia :) Oficjalnie nadaję nam tytuł "miszczów mapy"!
Znów chwila grozy z powodu braku paszportu ale poszło gładko. O ile początkowo miałyśmy ten kraj w planach, w trakcie podróży zrezygnowałyśmy z niego. Jak widać-ona z nas nie :)



Do tej pory nie ogarniam granic Bośni i Serbii. Będąc w środku jednego, spotykasz granicę z drugim. W ciągu dnia jeszcze nie raz trafiamy na przejście graniczne, za każdym razem nie to, o które chodziło...Chcemy się dostać do Sarajewa a wszędzie Serbia. A nawet jak już się udaje z Serbii wyjechać, znów się w nią ładujemy. 

Same przejścia wyglądają jak budka z lodami. A raczej dwie budki choć droga jedna. Na jednej flaga Bośni , na drugiej Serbii. Pomocy szukamy w ludziach. O dziwo zawsze kiedy pytałyśmy o Sarajewo machali ręką na wprost...cóż, jak widać, wszystkie drogi prowadzą do Sarajewa.

Dni coraz krótsze, więc szukanie noclegu znowu łapie nas po ciemku. Żadnych polanek, ani odbić w las. Jeśli już jakieś się pojawia, droga jest zbyt wąska i stroma dla Trampka-nie ryzykujemy. Myśląc nad noclegiem zatrzymujemy się w pobliżu ogródków działkowych, gdzie akurat kręcili się właściciele. Na nasz widok podszedł do nas pan domu, mówiąc po angielsku niezbyt przyjemnym akcentem, żebyśmy stąd zmykały bo on nie chce żadnych problemów. A my tylko chciałyśmy spytać o drogę...

Wracamy z powrotem na jezdnię. Barierka na całej długości lewej strony zawęża stronę poszukiwań. Patrzymy już tylko na pobocze. I udaje się. Trafiamy na pseudoparking na którym prócz kupek gruzu i piachu jest i miejsce na maszyny i namiot. Z nieoświetlonej drogi nas nie widać, a parking jest w odpowiedniej odległości od drogi, więc mamy nadzieję na spokój. 

Namiot rozkładamy dość sprawnie-o jego wnętrze rywalizujemy z miejscowymi, małymi, białymi owadami. Nie wyglądają przyjaźnie. Szybko więc rzucamy ostatnie spojrzenie na przepięknie rozgwieżdżone niebo i zasypiamy, nasłuchując, jak ze ściany nad nami zlatują kamienie.


cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz