czwartek, 24 stycznia 2013

Część 6


Uszczęśliwione kawałkiem dobrej pizzy, dziwimy się dalej, że w Montenegro nie znają McDonalda. Rada więc dla Was-gdybyście szukali żółtej M-ki, na próżno...Za to do szukania znaków zachęcamy jak najbardziej...Znaki...tak właśnie. Chcemy się kierować na Tuzi, Bozoj. Tylko jak, skoro mapa coś nie bardzo współpracuje a gps wciąż się focha? A wyjazd z miasta...cóż, no przed siebie...



Po odpowiedniej liczbie zawróceń, skrętów, mamrotania niezbyt ładnych słów pod nosem i poszukiwań jakiegokolwiek znaku, udaje nam się opuścić stolicę. Ufff, duże miasta mają urok ale na pocztówkach, i niekoniecznie w szczycie komunikacyjnym ;)

I tak kolejne zakręty prowadzą nas do granicy. Mijamy stację benzynową ale postanawiamy zatankować już w Albanii, bo coś tam jeszcze w baku chlepoce.



Zaczyna się więc standardowe grzebanie w tankbagu, za schowanymi dokumentami. Okazuje się, że prawko międzynarodowe nie potrzebne, co mnie trochę smuci. W końcu rzadko się ma okazję pomachać ręcznie wypisywaną książeczką. Strażnik wielce uradowany nietypowymi przybyszami pyta o cel i długość pobytu.
Asia również musi przejść listę pytań kontrolnych. Ale w przeciwieństwie do mnie zbiera stempelek do paszportu-ja mogę sobie tylko pluć w brodę, że paszport w domu. Z drugiej strony dobrze wiedzieć, że dowód osobisty obowiązuje nawet w tak dzikim zakątku Europy.



Upojone słońcem i posmakiem pisaku w ustach ruszamy na podbój Albanii. Jeszcze nie wiemy, że za godzinę będziemy z powrotem...Asia próbuje szczęścia w pasieniu owiec. Byłby z niej dobry border collie.



W przeciwieństwie do Chorwacji, tu chyba dawno nie padało, kurzymy więc nieźle. Ale z przerwami. Bo raz asfalt jest...



A raz nie :)



I tak dobijamy do pierwszej stacji. Obrazek powiada, że możliwość płacenia kartą jest a pan ze stacji obsługi ,że nie...No i mamy dylemat. Dylemat, który pojawiał się jeszcze kilkakrotnie. Włącza mi się tryb marudzenia i zaczynam narzekać, że przecież to było oczywiste, że kartą to my sobie tu możemy...Że trzeba było iść do kantoru i jak na turystę przystało, nabyć odpowiedniej waluty. Asia po konsultacjach z gps-em  uśmiecha się szeroko i mówi, że da się kartą. Stacja BP namierzona. Trzeba przyznać: stacja pełen wypas. Co widać poniżej...



To jedna z tych chwil, kiedy przydałaby się fotka nas dwóch wlepiających wzrok w miejsce nie do końca zgodne z oczekiwaniami. Ale wierzę, że wyobraźnia może podsunąć Wam obraz tej sytuacji...bądź co bądź z perspektywy czasu całkiem zabawnej :) Niestety nie wtedy. Brak dróg, brak gotówki a zaraz dojdzie i brak benzyny. Oj niewesoło.

Dojeżdżamy do miasta. Jest nadzieja. Jeszcze...Stajemy na uboczu, chcąc zająć jak najmniej miejsca, ale ponure spojrzenia kierowane w naszą stronę nie pomagają. Owce i kozy też jakoś dziwnie patrzą. Co chwila ktoś chce wykręcić, zawrócić, przejechać. Wokół wykopy i okopy. Grupki miejscowych mężczyzn pokazują nas palcami, ale podejść żaden nie podejdzie. Rozglądamy się za bankomatem, bankiem, kantorem-czymkolwiek. Kartą niet. Słońce dopieka do żywego, a my w całym rynsztunku motocyklowym (chciało się czarne, to się ma...i cierpi).

Szybko  wyłapujemy wzrokiem niemiejscowego i rozeznajemy się w sytuacji. Życzliwy Włoch kieruje nas na jedyną stację, gdzie kartą płacić się da-to ta którą minęłyśmy w Czarnogórze...Konsternacja ogromna. Tyle planów i pomysłów na ten kraj. Z drugiej strony- nic nie dzieje się przypadkiem. W końcu to nasz pierwszy wyjazd, Albania nie ucieknie. Zmierzamy z powrotem ku granicy...Celnicy wychodzą z budek i z troską pytają, co się stało. Próbują ukradkiem spojrzeć na zegarki, ale nie robią tego zbyt subtelnie. 

Ciut markotne parkujemy na stacji. Nie wiem czy to z powodu żałosnych min czy wyglądu-pracownicy dzielą się smokwą- lokalną odmianę figi. Paliwo leją. I koła pompują. Łazienkę oferują. A my wyzbywamy się negatywnych emocji, grzejąc tutejszy trawnik.






Mając dość dużo czasu na dalszą podróż, obieramy drogę na Niksice. 


Rozglądając się za noclegiem zauważamy polną ścieżkę. Zapuszczamy się w nią dalej i dalej. W pobliżu ani żywej duszy. A w bonusie pionowy zjazd w dół. Drogą usianą kamieniami. Asia zjechała bez problemu. Ja się zablokowałam. Świadomość, że jeśli się tu wyglebię to pomocy mogę się nie doczekać zrobiła swoje...
Zdjęcia owej drogi nie ma żadna z nas, ale takiej drogi się nie zapomina...Drepcząc krok po kroku, kamień po kamyczku pokonałam najdłuższe toczenie się w życiu. Może nie był to popisowy zjazd ani powód do dumy. Grunt, że na dwóch kołach. W pionie, nie poziomie! 

Na szczęście warto było przeżyć krótką chwilę grozy. Ukazuje nam się piękne miejsce. Jezioro ( a nawet dwa), piasek i polanka. Co więcej, okazuje się , że w pobliżu są jakieś domostwa. Asia przestawia trampka i zaczyna akcję „maskowanie”. Ale jak to bywa-jej zajęcie bardziej zwróciło uwagę niż sam motor ;) 




Ciekawskie małżeństwo puszczające dymka, wypytuje nas o to, co my, skąd i po co. Może myśleli, że znoszone gałęzie posłużą nam do budowy wielkiego stosu, na którym złożymy ofiarę całopalną? Po bliższym zapoznaniu uspokoili się trochę i zaprosili nas nawet na mecz Montenegro - Polska, bo właśnie dziś wieczorem nasi mieli grać!   
Ale dość już nam było wrażeń. A gwarantowany spokój zwiastował dobry sen (wszyscy będą oglądać mecz i dopingować przed tv, zamiast włóczyć się po okolicy). Ten przyszedł zresztą szybko :)

cdn.
( ze specjalnymi podziękowaniami dla anonimowego czytelnika, który zmotywował mnie wreszcie do dalszej pisaniny :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz