niedziela, 25 listopada 2012

Część 5

Rozbawione dość żwawą ucieczką krów w pobliskie krzaki (a nawet i barierki) docieramy do bramki granicznej. I na wstępie zaskoczenie-1,50 euro za wjazd. Zaczyna się oklepywanie kieszeni i tankbagów. Za nic nie mogę znaleźć moich drobniaków. No tak, przed wyjazdem schowałam je w spodnie, a te z kolei wcisnęłam w najgłębszy kąt bagażu. Zjeżdżam grzecznie na bok, żeby nie torować ludziom drogi. Spodnie znalezione ale drobniaków nie ma. Panowie za nic nie chcą przepuścić, Asia przed chwilą wszystkie wydała. Wynajduje garść grosików, z których uzbierało się 1,20. Niepocieszeni strażnicy machają ręką i dają spokój. Ciekawe, co by było gdybym nie miała nic? Płatność kartą oczywiście odpadała...

Chcemy dotrzeć do Kotoru, tak, żeby na spokojnie z rana zacząć krętą trasę do Cetinje.
Trasa zapisana przez troskliwą parę Bośniaków zaraz przestanie być aktualna i będzie trzeba wyciągnąć mapę...

O deszczu już nie pamiętamy. Okoliczności przyrody są nader sprzyjające, więc upajamy nimi nasze oczy.




Czas jednak goni nieubłaganie-mamy już wieczór. Miejsca do noclegu nie widać, a jeżeli już trafi się jakaś skromna kępa roślinności koło skał, barierki uniemożliwiają wjazd. Wiemy dwie rzeczy: pierwszą jest to, że musimy kierować się pod górę a drugą, że mając syty żołądek myśli się lepiej :)

Na jednym z zakrętów nareszcie jest jakieś miejsce do zatrzymania. Niezbyt bezpieczne ale jest. Korzystając z resztki światła, wyciągam sprzęt niezbędny do naciągu łańcucha- należy mu się i to już od dłuższego czasu! 

 I trzeba zaznaczyć, że to był bardzo dobry pomysł. W końcu kobieta z kluczem w ręku oznacza kłopoty: albo będzie trzeba jej pomóc, albo jest agresywna... Od razu więc zatrzymał się kierowca z pytaniem, czy aby  nie pomóc. I choć nie trzeba było to właściwie pomógł. Tyle tylko, że nie dotyczyło to kwestii technicznych a logistycznych- poradził przejechać 800 m w stronę Gorazdy, gdzie ma się znajdować w miarę płaski teren z miejscem na namiot. I to był strzał w dziesiątkę. Chwała Ci dobry człowieku! No trudno, łańcuch będzie musiał poczekać do jutra :)

7 września

Dobrze, że miejsce było dość gruzowiskowe, i linki przezornie zahaczyłyśmy o kamienie i większe skały. W innym przypadku prawdopodobnie byśmy odleciały wraz z namiotem...Wiało jak na tę wysokość przystało. Cykające świerszcze oraz nocne wyścigi po ciasnych zakrętach nie za bardzo pozwalały się wyspać, ale przynajmniej nie miałyśmy obaw, że wjedzie w nas rozpędzona ciężarówka z balami drewna (widok dość powszedni w tych stronach...).

Prawem natury, po nocy nadszedł dzień. Rozpoczęłam go dość intensywną gimnastyką -śruba wcale nie podzielała mojego zdania o zbytnim luzie łańcucha i mocno siedziała na swoim miejscu.Ale jak wiadomo, nie siłą kropla drąży kamień :) Musiała się poddać. 

Potem już poszło gładko. Dobrze, że instrukcję miałam ze sobą...Przynajmniej nie miałam stresu, że pomylę kolejność śrubek albo jeszcze czegoś ;)

Tak, jak chciałyśmy w sławną trasę wyruszamy dość wcześnie- mniejszy ruch, więcej miejsca w zakrętach dla nas ;)

Gdyby ktoś szukał tego miejsca, nic prostszego- obok znajduje się fortyfikacja zbudowana w latach 80-tych.

Widok z góry najlepiej odda zdjęcie znalezione w internecie.

Zaraz po wjeździe na właściwą drogę zaczęłyśmy się zatrzymywać coraz częściej. Nie dlatego, że trasa za kręta, albo zakręty za trudne, tylko...widoki za ładne! Każdy kolejny winkiel zachwycał bardziej niż poprzedni. Nie chciałyśmy z tego uronić ani kropelki. W końcu kto wie, kiedy znów będzie nam dane podziwiać takie tereny?





Prócz zakrętów, wspomnianych już przeze mnie rozpędzonych ciężarówek z drewnem, właścicielek wielkich aut terenowych, które nie mieszczą się w zakręcie (na szczęście mamy szybki refleks a nasze maszyny sprawne hamulce...), policji wyprzedzającej na łuku, nie brakowało tuneli i spadających odłamków skalnych.


Wraz z tabliczką oznajmiającą koniec trasy pojawił się żal. Ledwo się człowiek rozkręcił a tu koniec. Chociaż dalsza droga usiana była nie mniejszą ilością serpentyn. Teraz też można było porównać znaczenie "ostrego zakrętu" jaki panował w poszczególnych krajach. W Chorwacji taki znak nie znaczył nic- owszem droga skręcała, ale nie był on w żaden sposób odczuwany-żadnego nacisku na kierownicę, żadnego pochyłu. W Bośni już owszem, znak świadczył o zakręcie- wypadało odrobinę zwolnić i jechać dalej, ale bez emocji. Zaś w Czarnogórze...cóż, tu ostry zakręt znaczył zachowanie maksymalnej uwagi, bo inaczej wylądujesz na kamieniu, przeciwległym pasie, albo przeszorujesz asfalt. Szczególnie kiedy skrzynia biegów znów miewa swoje humory i nie do końca współpracuje...

Mapa i znaki dzielnie prowadzą nas na Podgoricę. Nie protestujemy. Choć w centrum tłocznej stolicy zaczynam żałować decyzji. Każdy jeździ jak chce, jedni z kierunkowskazem, inni bez. Jedni respektują czerwone światło, inni udają, że nie widzą. A pierwszeństwo ma ten, kto jest cwańszy i ma ochotę zająć miejsce przed Tobą. Próbując ogarnąć ten chaos zatrzymujemy się na jakimś parkingu, który jest tylko dla taksówek. Nie zdążamy zgasić silników, kiedy podchodzi do nas gość w różowej koszuli. Nie to, żebym miała coś przeciwko różowym koszulom...Po prostu rzucał się w oczy bardziej, niż my dwie w całym rynsztunku motocyklowym ;) Może jakiś wróż, bo bezbłędnie wyczuł nasze intencje- chcecie coś pokuszać? Ano chcemy! Pizza? No to mamy jechać za nim. 

W miejscowej pizzerii postanawiamy zaszaleć. Może wypiek z feferoni? ;)

Gość nam doradził, żeby parkować na chodniku. Szczerze- ja bym na to nie wpadła :)

Chociaż restauracja była z tych wykwintniejszych, ceny nie zabijały. Za to widok bloku obok już tak...
No nie można mieć wszystkiego...

Orzeźwione zimną colą, nasycone pierwszym posiłkiem zjedzonym "na mieście" obieramy za cel Albanię. Na czuja oczywiście. Przecież muszą być jakieś znaki...

cdn.



1 komentarz: