wtorek, 2 października 2012

Część 1

Czas na upragnione relacje!

Asia dzień po dniu skrzętnie opisuje bieg wydarzeń na trampkowym forum

Wyprawa z mojej perspektywy zamieszczana będzie tutaj :)


CZĘŚĆ 1


Z gorączkowych rozmyślań o nadchodzącej podróży wyrwał mnie głos brata:

- Jak przyjdzie Ci jechać nocą to pamiętaj...

- Ja nocą jeździć nigdzie nie będę - przerwałam mu zdecydowanie.

- Dobrze, ale i tak pamiętaj - dodał ze spokojem, uśmiechając się przy tym dziwnie.



Jak bardzo się myliłam, los miał mi pokazać jeszcze tego samego dnia...



Równo o godzinie 15.00, 28 sierpnia ruszyłam z Piotrkowa do dalekiej Złotoryi. Euforia, która pojawiła się wraz z zapięciem wyższego biegu towarzyszyła mi do Bełchatowa. Tam, zaczęły ją kąsać uporczywe myśli „Na pewno wszystko wzięłaś?”. „Niczego nie zostawiłaś?”. Jak mogłam czegoś zapomnieć? Mam wszystko. Jedynym zmartwieniem może być, gdzie dokładnie to mam i dlaczego nie na wierzchu...Niepokój jednak rósł, aż w końcu zrozumiałam...paszport! Gafa niesamowita, ale jeszcze nie tragedia, bo ponoć na dowodzie wpuszczają...zobaczy się.



Zły zjazd z autostrady i ląduję w miejscowości bez nazwy, na dodatek już po zachodzie słońca. Pięknie. I tak jadąc nocą po polskiej bocznej drodze trafiam nareszcie do celu. Egzamin z odczytywania nieistniejących oznaczeń dróg w warunkach wszechogarniającej ciemności-zaliczony. Równocześnie Asia zalicza szlif podczas zawracania z górki. Na żwirze. Ale o tym,że jest tam żwir zrozumiała dopiero podczas hamowania. Nie ma co, dobry początek...

Po wieczorze pełnym wrażeń ustalamy wczesną pobudkę i korzystamy z ostatnich chwil luksusu, jakie zapewnia ciepłe i miękkie łóżko :)



29 sierpnia

Plan był taki, żeby wstać i ruszyć z rana. Cóż, jak to z planami bywa każdy wie...Chęci mamy dobre (śniadanko też:)) Do pełni szczęścia brakuje jednak przedniej opony do Trampka, którą ma dziś przywieźć kurier. Opóźnienie przeciąga się do 9.00...10.00...11.00...Zamiast sunąć w stronę granicy Asia co chwila dzwoni (Nie, nie możemy podać numeru kuriera, proszę jechać do sklepu, gdzie ma być dostarczona przesyłka. Nie, my nic nie wiemy o żadnej oponie...Abonent tymczasowo niedostępny...). 



Żeby nie czekać bezproduktywnie smarujemy łańcuchy, poprawiamy bagaże , a światła i moja tablica rejestracyjna zaczynają lśnić blaskiem własnym ;) Pomimo usilnego wpatrywania się w każde białe dostawcze auto, które przecież mogło wieźć wyczekiwaną przesyłkę, trzeba podjąć decyzję. Uspokajam Asię, że trampkowa opona jest w lepszej kondycji niż moja. Zerkając niepewnie w stronę Freewinda, Asia się przekonuje,że nie ma sensu dłużej zwlekać. 



Na zegarku południe - odpalamy sprzęty i kierujemy się w stronę Czech. Trasa wiedzie przez Przełęcz Kowarską - ciasne zakręty, droga pod górkę, i las dookoła. Czyli wcale nie trzeba jechać na dalekie południe,żeby doświadczyć takich widoków!




Po przekroczeniu granicy dopadamy pierwszą lepszą stację benzynową. Bynajmniej nie po to, żeby zatankować. Asi coś szura w przednim kole i postanawia się temu przyjrzeć. Może to żwirek, który się dostał przez wczorajszy upadek? A może zwyczajne niezadowolenie Trampka z racji jazdy na starej oponie, skoro miał obiecaną nową? Uskuteczniając zasady fizyki (na siłę składa się punkt przyłożenia) odkręcamy hamulec. Niestety bez wielkiego efektu.



Na poprawę humoru czeka nas shake w Mc Donaldzie, szumnie nazwany na facebooku kolacją...

Słońce zachodzi, czas najwyższy znaleźć nocleg. Trafiając na boczną drogę zauważamy odbicie w las. Chociaż obok prowadzi jakaś ścieżka, stwierdzam, że przecież nikt nocą w środku tygodnia nie będzie się tu tłukł. O 1.00 z błędu wyprowadza mnie jakieś zbłąkane auto. Na szczęście pojechało dalej. W końcu widok dwóch obładowanych motocykli bardziej kojarzy się z dwoma drabami, którzy w razie konfrontacji mogą spuścić łomot. Reszta nocy przebiega już spokojnie (nie licząc jednego wystrzału w nieznanym kierunku i licznych gryzoni filujących w trawie).



30 sierpnia



Po pięknym powitaniu dnia (słońce, świergot ptaków i motocykle) ruszamy. O ile my jesteśmy wyspane, o tyle gps chyba nie bardzo. W pierwszej napotkanej mieścinie wita nas znak zakazu ruchu. Asia wymownym spojrzeniem daje do zrozumienia, że będzie trzeba się cofnąć. Powstrzymuję ją gestem ręki. Nie mija chwila, jak podchodzi starszy Czech pokazujący wąską uliczkę, którą miniemy remont bez nadkładania drogi. Uśmiechamy się w podzięce. Wraz zamknięciem szczęki kasku, zjawia się kolejny miły pan wskazujący przesmyk. To jeden z tych paradoksów podróżowania, który lubię najbardziej-skąd Ci ludzie się biorą i to zawsze w odpowiednim momencie? :)




Zachęcone do dalszej jazdy, mijamy coraz to ładniejsze widoki. „O”-myślę sobie-”Gps chyba się obudził”. I jak na zawołanie przed nami pojawia się następny znak zakazu. Ponieważ kilkaset metrów wcześniej w krzakach czaił się leśniczy w swoim dżipie, wolimy nie ryzykować. Idziemy spytać go o drogę. Okazuje się, że gość jest nietutejszy i że trzeba wrócić. Na pytanie ile kilometrów dzieli nas od Austrii, mówi, że około sto...Wytrzeszczamy oczy na siebie -wg gpsa jedynie 12 …

Oddaliwszy się na bezpieczną odległość myślimy, co dalej. Skoro leśniczy jest z łapanki, my napisów po czesku nie kumamy a przed nami jedyne 12 km...to chyba wiadomo co wypada zrobić?




Pełne dumy z racji wykazania się sprytem, wjeżdżamy prosto pod pracujące wywrotki i walce. Nawierzchni-brak. Kto jest bardziej zdziwiony-my czy operator koparki-trudno stwierdzić. Na widok „PL” panowie jednak puszczają nas dalej, a my po solidnym kawałku szutru trafiamy na świeżutko kładziony asfalcik. I już wita nas Austria.




Coraz częściej widzę mrygające na mnie auta. Nie, tylko nie żarówka...Jak się okazuje światła mijania nie działają, za to drogowe tak. Cóż, w końcu to przecież nic wielkiego...



Chcąc nie chcąc trafiamy do Linz-miasta tysiąca i jednego świateł (dla sprostowania: tysiąca czerwonych i jednego zielonego...). Wymęczone ruchem ulicznym szukamy ratunku na stacji. Na Słowenię prowadzą tylko autostrady. Zaczepiamy więc jednego z bacznie nas obserwujących kierowców. Jego radość nie znała granic, kiedy okazało się,że może nam wytłumaczyć dalszą drogę. Niestety stąd to tylko Autobahn. Ech. Nie tak miało być. Ale zawsze to zyskanie czasu.

Przy wtórze lamentów z jego strony („O mein Gott! O mein Gott!”), kiedy dowiedział się, że zmierzamy do Albanii, opuszczamy stację, i wjeżdżamy na autostradę.

Zabójczo nudną trasę przerywają nam postoje przy bramkach. Co ciekawe-motocykle i samochody płacą tyle samo. Skandal!


W Austrii robimy 2 podejścia do noclegów, wszędzie słysząc jakże dźwięczne NEIN. Odpowiednio rozbudzone zastrzykiem złości, uzgadniamy,że jedziemy aż do Słowenii. Ponoć do 3 razy sztuka. Znajdujemy pusty choć oświetlony parking niedaleko kasyna. Rozeznanie sytuacji jest szybkie-auta tutaj jedynie wykręcają, nikt się nie zatrzymuje. A teren prawdopodobnie monitorowany. Pora odetchnąć-Asia pichci nam zupki, ja się dokopuję do bezpieczników.



O ile pichcenie zaowocowało gorącym posiłkiem, o tyle grzebanie pod kanapą-niczym. Bezpieczniki są ok, a świateł dalej brak. Czyli to kwestia żarówki. Ale to zadanie nie na dziś. Zagrzebujemy się w śpiworach, chowając się pomiędzy motocyklami. Asia śpi jak dziecko, ja na wpół drzemiąc nasłuchuję czy aby przypadkiem przejeżdżające samochody się nie zatrzymują.



31. sierpnia



Jeśli w nocy na niebie są chmury (a Ty śpisz tylko w śpiworze), skojarz, że one wcale nie muszą być przyjazne i prędzej czy później może coś z nich spaść...Chwile spędzone na zbieraniu gratów i pakowaniu się w dalszą trasę były ostatnimi, kiedy widziałyśmy słońce. Rozpoczyna się nieprzerwany czas trzech dób, kiedy naszym podstawowym ubiorem będzie kombinezon przeciwdeszczowy.


Asia przywdziewa go niezwłocznie, ja wciąż się łudzę,że przestanie. Błąd. Nie tylko nie przestaje a siecze jeszcze mocniej. Korzystając z mijanego przystanku, kryjemy się pod zadaszeniem. Swoją drogą wielkie ukłony dla Hein Gericke - chociaż było szaro, zimno i nieprzyjemnie, to przynajmniej sucho na ciele.





Prawie zderzenie i hip hop



Nie widząc szans na poprawę pogody odpalamy rumaki. Jazda w deszczu szybko przybiera postać walki-ze śliską drogą, zakrętami i samym sobą. Drętwiejące dłonie i zmęczenie stają się coraz większe. Z tego wszystkiego Asia nie zauważa czerwonego światła i wjeżdża prosto pod ruszające auto. Cudem kierowca nie zdążył się rozpędzić i nic się nie stało. Postanawiamy wpaść na jakąś kawę, która nas rozgrzeje i zmusi do koncentracji. Ów magiczny (i przepyszny!) napój udaje nam się polować na stacji Hip-Hop. Asia tradycyjnie łapie internet, ja podziwiam dość dziwne poczucie estetyki budowli obok.


Żeby było ciekawiej gps postanowił zamilknąć. Mogłam nie mówić na głos, że w Chorwacji będziemy korzystać tylko z mapy, no ale kto by pomyślał, że on taki wrażliwy? 
Przed zapadnięciem całkowitych ciemności zahaczamy o chorwacki Lidl-w końcu trzeba coś czasem zjeść :)


Za noclegiem rozglądamy się już w Rijece. Jak na złość żadnych szyldów wskazujących wolne pokoje. Oczywiście przed Rijeką było ich multum. Ponieważ nie pada a leje, parkujemy pod portiernią stoczni 3 maja. Sucho, bo pod dachem i ławeczka się nawet znalazła.

Udając zwykły postój prowadzimy obserwację, posilając się od czasu do czasu kęsem bułki.

Tuż obok na skuterze drzemie kot-dobry znak. Jeśli jest oswojony tzn, że go nie gonią. A jak go nie gonią tzn, że dobrzy ludzie. Może i nas też nie wypędzą...

Jak na stocznię przystało, mają system zmianowy- równo co godzinę słychać klapiące obuwie. U nas na takie pogody nosi się kalosze, tutaj-klapki :) Nasza obecność jest ignorowana. Przejeżdżający co jakiś czas patrol policyjny też nie wydaje się nami zainteresowany. Wymiana porozumiewawczego spojrzenia i już grzejemy się w śpiworach.

Cdn.

1 komentarz: