Czas na upragnione relacje!
Asia dzień po dniu skrzętnie opisuje bieg wydarzeń na trampkowym forum
Wyprawa z mojej perspektywy zamieszczana będzie tutaj :)
CZĘŚĆ 1
Z gorączkowych
rozmyślań o nadchodzącej podróży wyrwał mnie głos brata:
-
Jak przyjdzie Ci jechać nocą to pamiętaj...
-
Ja nocą jeździć nigdzie nie będę - przerwałam mu zdecydowanie.
-
Dobrze, ale i tak pamiętaj - dodał ze spokojem, uśmiechając się
przy tym dziwnie.
Jak
bardzo się myliłam, los miał mi pokazać jeszcze tego samego
dnia...
Równo
o godzinie 15.00, 28 sierpnia ruszyłam z Piotrkowa do dalekiej
Złotoryi. Euforia, która pojawiła się wraz z zapięciem wyższego
biegu towarzyszyła mi do Bełchatowa. Tam, zaczęły ją kąsać
uporczywe myśli „Na pewno wszystko wzięłaś?”. „Niczego nie
zostawiłaś?”. Jak mogłam czegoś zapomnieć? Mam wszystko.
Jedynym zmartwieniem może być, gdzie dokładnie to mam i dlaczego
nie na wierzchu...Niepokój jednak rósł, aż w końcu
zrozumiałam...paszport! Gafa niesamowita, ale jeszcze nie tragedia,
bo ponoć na dowodzie wpuszczają...zobaczy się.
Zły
zjazd z autostrady i ląduję w miejscowości bez nazwy, na dodatek
już po zachodzie słońca. Pięknie. I tak jadąc nocą po polskiej
bocznej drodze trafiam nareszcie do celu. Egzamin z odczytywania
nieistniejących oznaczeń dróg w warunkach wszechogarniającej
ciemności-zaliczony. Równocześnie Asia zalicza szlif podczas
zawracania z górki. Na żwirze. Ale o tym,że jest tam żwir
zrozumiała dopiero podczas hamowania. Nie ma co, dobry początek...
Po
wieczorze pełnym wrażeń ustalamy wczesną pobudkę i korzystamy z
ostatnich chwil luksusu, jakie zapewnia ciepłe i miękkie łóżko
:)
29
sierpnia
Plan
był taki, żeby wstać i ruszyć z rana. Cóż, jak to z planami bywa
każdy wie...Chęci mamy dobre (śniadanko też:)) Do pełni
szczęścia brakuje jednak przedniej opony do Trampka, którą ma
dziś przywieźć kurier. Opóźnienie przeciąga się do
9.00...10.00...11.00...Zamiast sunąć w stronę granicy Asia co
chwila dzwoni (Nie, nie możemy podać numeru kuriera, proszę jechać
do sklepu, gdzie ma być dostarczona przesyłka. Nie, my nic nie
wiemy o żadnej oponie...Abonent tymczasowo niedostępny...).
Żeby
nie czekać bezproduktywnie smarujemy łańcuchy, poprawiamy bagaże
, a światła i moja tablica rejestracyjna zaczynają lśnić
blaskiem własnym ;) Pomimo usilnego wpatrywania się w każde białe
dostawcze auto, które przecież mogło wieźć wyczekiwaną
przesyłkę, trzeba podjąć decyzję. Uspokajam Asię, że trampkowa
opona jest w lepszej kondycji niż moja. Zerkając niepewnie w stronę
Freewinda, Asia się przekonuje,że nie ma sensu dłużej zwlekać.
Na
zegarku południe - odpalamy sprzęty i kierujemy się w stronę
Czech. Trasa wiedzie przez Przełęcz Kowarską - ciasne zakręty,
droga pod górkę, i las dookoła. Czyli wcale nie trzeba jechać na
dalekie południe,żeby doświadczyć takich widoków!
Po
przekroczeniu granicy dopadamy pierwszą lepszą stację benzynową.
Bynajmniej nie po to, żeby zatankować. Asi coś szura w przednim
kole i postanawia się temu przyjrzeć. Może to żwirek, który się
dostał przez wczorajszy upadek? A może zwyczajne niezadowolenie
Trampka z racji jazdy na starej oponie, skoro miał obiecaną nową?
Uskuteczniając zasady fizyki (na siłę składa się punkt
przyłożenia) odkręcamy hamulec. Niestety bez wielkiego efektu.
Na
poprawę humoru czeka nas shake w Mc Donaldzie, szumnie nazwany na
facebooku kolacją...
Słońce
zachodzi, czas najwyższy znaleźć nocleg. Trafiając na boczną
drogę zauważamy odbicie w las. Chociaż obok prowadzi jakaś
ścieżka, stwierdzam, że przecież nikt nocą w środku tygodnia
nie będzie się tu tłukł. O 1.00 z błędu wyprowadza mnie jakieś
zbłąkane auto. Na szczęście pojechało dalej. W końcu widok
dwóch obładowanych motocykli bardziej kojarzy się z dwoma drabami,
którzy w razie konfrontacji mogą spuścić łomot. Reszta nocy
przebiega już spokojnie (nie licząc jednego wystrzału w nieznanym
kierunku i licznych gryzoni filujących w trawie).
30
sierpnia
Po
pięknym powitaniu dnia (słońce, świergot ptaków i motocykle)
ruszamy. O ile my jesteśmy wyspane, o tyle gps chyba nie bardzo. W
pierwszej napotkanej mieścinie wita nas znak zakazu ruchu. Asia
wymownym spojrzeniem daje do zrozumienia, że będzie trzeba się
cofnąć. Powstrzymuję ją gestem ręki. Nie mija chwila, jak
podchodzi starszy Czech pokazujący wąską uliczkę, którą miniemy
remont bez nadkładania drogi. Uśmiechamy się w podzięce. Wraz
zamknięciem szczęki kasku, zjawia się kolejny miły pan wskazujący
przesmyk. To jeden z tych paradoksów podróżowania, który lubię
najbardziej-skąd Ci ludzie się biorą i to zawsze w odpowiednim
momencie? :)
Zachęcone
do dalszej jazdy, mijamy coraz to ładniejsze widoki. „O”-myślę
sobie-”Gps chyba się obudził”. I jak na zawołanie przed nami
pojawia się następny znak zakazu. Ponieważ kilkaset metrów
wcześniej w krzakach czaił się leśniczy w swoim dżipie, wolimy
nie ryzykować. Idziemy spytać go o drogę. Okazuje się, że
gość jest nietutejszy i że trzeba wrócić. Na pytanie ile kilometrów
dzieli nas od Austrii, mówi, że około sto...Wytrzeszczamy oczy na
siebie -wg gpsa jedynie 12 …
Oddaliwszy
się na bezpieczną odległość myślimy, co dalej. Skoro leśniczy
jest z łapanki, my napisów po czesku nie kumamy a przed nami jedyne
12 km...to chyba wiadomo co wypada zrobić?
Pełne
dumy z racji wykazania się sprytem, wjeżdżamy prosto pod pracujące
wywrotki i walce. Nawierzchni-brak. Kto jest bardziej zdziwiony-my
czy operator koparki-trudno stwierdzić. Na widok „PL” panowie
jednak puszczają nas dalej, a my po solidnym kawałku szutru trafiamy
na świeżutko kładziony asfalcik. I już wita nas Austria.
Coraz
częściej widzę mrygające na mnie auta. Nie, tylko nie
żarówka...Jak się okazuje światła mijania nie działają, za to
drogowe tak. Cóż, w końcu to przecież nic wielkiego...
Chcąc
nie chcąc trafiamy do Linz-miasta tysiąca i jednego świateł (dla
sprostowania: tysiąca czerwonych i jednego zielonego...). Wymęczone
ruchem ulicznym szukamy ratunku na stacji. Na Słowenię prowadzą
tylko autostrady. Zaczepiamy więc jednego z bacznie nas
obserwujących kierowców. Jego radość nie znała granic, kiedy
okazało się,że może nam wytłumaczyć dalszą drogę. Niestety
stąd to tylko Autobahn. Ech. Nie tak miało być. Ale zawsze to
zyskanie czasu.
Przy
wtórze lamentów z jego strony („O mein Gott! O mein Gott!”),
kiedy dowiedział się, że zmierzamy do Albanii, opuszczamy stację,
i wjeżdżamy na autostradę.
Zabójczo
nudną trasę przerywają nam postoje przy bramkach. Co
ciekawe-motocykle i samochody płacą tyle samo. Skandal!
W
Austrii robimy 2 podejścia do noclegów, wszędzie słysząc jakże
dźwięczne NEIN. Odpowiednio rozbudzone zastrzykiem złości,
uzgadniamy,że jedziemy aż do Słowenii. Ponoć do 3 razy sztuka.
Znajdujemy pusty choć oświetlony parking niedaleko kasyna.
Rozeznanie sytuacji jest szybkie-auta tutaj jedynie wykręcają, nikt
się nie zatrzymuje. A teren prawdopodobnie monitorowany. Pora
odetchnąć-Asia pichci nam zupki, ja się dokopuję do
bezpieczników.
O ile pichcenie zaowocowało gorącym posiłkiem, o
tyle grzebanie pod kanapą-niczym. Bezpieczniki są ok, a świateł
dalej brak. Czyli to kwestia żarówki. Ale to zadanie nie na dziś.
Zagrzebujemy się w śpiworach, chowając się pomiędzy motocyklami.
Asia śpi jak dziecko, ja na wpół drzemiąc nasłuchuję czy aby
przypadkiem przejeżdżające samochody się nie zatrzymują.
31.
sierpnia
Jeśli
w nocy na niebie są chmury (a Ty śpisz tylko w śpiworze), skojarz,
że one wcale nie muszą być przyjazne i prędzej czy później może
coś z nich spaść...Chwile spędzone na zbieraniu gratów i
pakowaniu się w dalszą trasę były ostatnimi, kiedy widziałyśmy
słońce. Rozpoczyna się nieprzerwany czas trzech dób, kiedy naszym
podstawowym ubiorem będzie kombinezon przeciwdeszczowy.
Asia
przywdziewa go niezwłocznie, ja wciąż się łudzę,że przestanie.
Błąd. Nie tylko nie przestaje a siecze jeszcze mocniej. Korzystając
z mijanego przystanku, kryjemy się pod zadaszeniem. Swoją drogą
wielkie ukłony dla Hein Gericke - chociaż było szaro, zimno i
nieprzyjemnie, to przynajmniej sucho na ciele.
Prawie
zderzenie i hip hop
Nie
widząc szans na poprawę pogody odpalamy rumaki. Jazda w deszczu
szybko przybiera postać walki-ze śliską drogą, zakrętami i samym
sobą. Drętwiejące dłonie i zmęczenie stają się coraz większe.
Z tego wszystkiego Asia nie zauważa czerwonego światła i wjeżdża prosto pod ruszające auto. Cudem kierowca nie zdążył się rozpędzić i nic się nie stało. Postanawiamy wpaść na jakąś kawę, która nas rozgrzeje i zmusi do koncentracji. Ów magiczny (i przepyszny!) napój udaje nam się polować na stacji Hip-Hop. Asia tradycyjnie łapie internet, ja podziwiam dość dziwne poczucie estetyki budowli obok.
Żeby było ciekawiej gps postanowił zamilknąć. Mogłam nie mówić na
głos, że w Chorwacji będziemy korzystać tylko z mapy, no ale
kto by pomyślał, że on taki wrażliwy?
Przed
zapadnięciem całkowitych ciemności zahaczamy o chorwacki
Lidl-w końcu trzeba coś czasem zjeść :)
Za
noclegiem rozglądamy się już w Rijece. Jak na złość żadnych
szyldów wskazujących wolne pokoje. Oczywiście przed Rijeką było
ich multum. Ponieważ nie pada a leje, parkujemy pod portiernią
stoczni 3 maja. Sucho, bo pod dachem i ławeczka
się nawet znalazła.
Udając
zwykły postój prowadzimy obserwację, posilając się od czasu do
czasu kęsem bułki.
Tuż
obok na skuterze drzemie kot-dobry znak. Jeśli jest oswojony tzn, że
go nie gonią. A jak go nie gonią tzn, że dobrzy ludzie. Może i nas
też nie wypędzą...
Jak
na stocznię przystało, mają system zmianowy- równo co godzinę
słychać klapiące obuwie. U nas na takie pogody nosi się kalosze,
tutaj-klapki :) Nasza obecność jest ignorowana. Przejeżdżający
co jakiś czas patrol policyjny też nie wydaje się nami
zainteresowany. Wymiana porozumiewawczego spojrzenia i już grzejemy
się w śpiworach.
Cdn.
Świetna wyprawa , tylko pozazdrościć!
OdpowiedzUsuń