poniedziałek, 8 października 2012

Część 2


1 września
Ze snu wyrywają mnie odgłosy nadciągającego zewsząd tłumu. No tak, zbliża się 6.00. Robi się coraz mniej miejsca na rzecz podjeżdżających skuterków. Oczy zamykają mi się same. Ale nie na długo- w powietrzu zaczyna unosić się zapach porannej kawy. Kiedy rozglądam się za źródłem zapachu, mija mnie szybko idący portier. Patrzy na mnie, ja na niego. Wygląda na speszonego, więc uśmiecham się grzecznie. Magia! Portier do mnie przemawia. Niestety nie rozumiem go ni w ząb. Na szczęście jest zdeterminowany i zaczynamy zabawę w kalambury. Kawa? Czemu by nie! Budzę szybko Asię chcąc podzielić się dobrą nowiną, ale portier okazuje się szybszy i już kieruje nas do łazienki, gdzie możemy doprowadzić się do porządku. Kot wciąż nas bacznie obserwuje :)



 Niebo wygląda podejrzanie. Uwijamy się więc szybko i mkniemy na wyspę Krk. Oczywiście deszcz nas dogania. Nie szkodzi-widoki w pełni wynagradzają ponurą pogodę, a machający motocykliści z naprzeciwka dodają wigoru. O ile my wyznajemy kult LwG, oni: PwG. I to nie ręką a...nogą :).

Na wyspę wjazd płatnym mostem. Trudno tu zabłądzić, więc sprawnie docieramy do celu- miasta o tej samej nazwie: Krk.
Z wyspy wracamy koło południa, dla odmiany w obfitej ulewie. Pocieszamy się tym, że my już stąd znikamy a tuzin kolejnych motocykli dopiero na wyspę wjeżdża...
Droga do Plitwic to chorwacka ósemka. (Jak potem przeczytałam w swoim zeszycie dobrych rad: lepiej omijać drogę nr 8-prowadzi wzdłuż wybrzeża; jest niebezpieczna, pełna serpentyn i przepaści. Bez dobrych hamulców lepiej o niej zapomnieć). Prawda to! Nie dość,że kręta i bez barierek to...w deszczu i przy silnym wietrze bocznym. Osiągamy zabójcze prędkości 40 km/h...O ile Asia z Trampkiem w miarę trzymali się drogi, o tyle ja z Freewindem latałam od lewej do prawej. Może i widok był komiczny ale mnie wtedy do śmiechu nie było. I tak, przyklejając się do owiewki, dzięki czemu ciężar ciała szedł na przednie zawieszenie, wieczorem dojeżdżamy do celu.
Asia zauważa całkiem przytulny przystanek. Spałyśmy już na parkingu, w centrum miasta, to czemu nie spróbować na przystanku?

Kiedy zaczynamy pozbywać się wszystkich mokrych elementów odzieży, na przystanek podjeżdża patrol.
"Tu nie wolno spać!". Kiwamy głowami, ani myśląc o ruszeniu się stąd. Wrzątek jeszcze nie zdążył się zagotować, kiedy słyszymy charakterystyczny warkot silnika. "TU NIE WOLNO SPAĆ!". Pytamy czy siedzieć można. Można. To zostajemy.
W międzyczasie umyka nam dziwne zjawisko. Przystanek jest otoczony parkingiem, na którymi jesteśmy tylko my dwie. Choć co chwila przyjeżdża jakieś auto, zaraz stąd znika. Dziwne. Pewno szukają jakiegoś domu z pokojami. Wokół dostępne jedynie apartamenty. A wszyscy (z nami włącznie), od rana chcą zwiedzać tereny tutejszych jezior.

Po licznych przebierankach (na suche ciuchy) i przepakowankach (suche ciuchy były na dnie...) udaje nam się wleźć do śpiworów. Asia się kładzie, ja póki co drzemię na siedząco, w razie gdyby patrol znów nadjechał. Zegarek wskazuje 21.00. Jeśli mają przyjechać to nie później niż o 23.00...Po 1.00 dajemy sobie spokój z czuwaniem - nie przyjechali, można więc legnąć. Fazę wchodzenia w mocny sen przerywa dźwięk nadjeżdżającego dżipa. Zaraz, zaraz...brzmi znajomo...Podrywamy się do pionu, zasłaniając oczy przed rażącym reflektorem. Akcja się zagęszcza - trzaśnięcie drzwiami, pokazanie odznaki i prośba o paszporty. 

Dostaniemy je z powrotem, jak zapłacimy mandat. Nasze zdziwione miny wprowadzają służbistę w dobry nastrój. "Znaku się nie widziało?". Znaku? Konsternacja coraz większa. Jakiego znaku?! Nie przekonuje go nasza wersja, że jego poprzednicy nie czepiali się naszego postoju i uprzedzali jedynie przed chęcią noclegu. 
Mocno rozbawiony policjant wyciąga nas kilkaset kroków dalej, żeby udowodnić swoją rację.


Na to wytłumaczenia nie mamy. Nasz błąd. Mówimy o zmęczeniu i niezbyt przyjaznej pogodzie. Jak grochem o ścianę. 72 euro. Od motocykla. Dalej upieramy się przy swoim. Jest postęp: 72 euro od nas obu. Bo on też motocyklista. Brak karty nie jest wymówką-odeskortują nas do bankomatu (oni-bo było ich dwóch - drugi odgrywał rolę cienia - nic nie mówił, za to uwieczniał nasz godny pożałowania wygląd  na zdjęciach....). Zaczynamy się zwijać. Asia wygrzebuje swoje zaskórniaki, ale łącznie z moimi to wciąż za mało. Ma być równo odliczona suma i koniec. Uśmiechając się złośliwie szef rzuca w naszą stronę, że skoro stać nas na takie motocykle to i na mandat też. Miarka się przebrała. Mówię o charakterze naszej wyprawy i celem, jakim jest Medjugorje, wskazując na maskotki. W przypływie narastającego gniewu wciskam mu do ręki banknoty. Ten jednak nie chce ich przyjąć. Asia patrząca na zajście z boku, zgłupiała. Ja też. Wyraz twarzy podwładnego wcale nie lepszy od naszych. TRZEBA BYŁO TAK OD RAZU! Szef okazuje się gorliwym katolikiem i w żadnym wypadku nie weźmie od nas pieniędzy. Tyle tylko, że do rana mamy stąd zniknąć, bo wtedy jego szef ma patrol, a z nim nie ma żartów.
Trzymając dokumenty w rękach machamy im na pożegnanie. Tylko gdzie o 3.00 w nocy szukać noclegu? Emocje wciąż się w nas kotłują - niezbyt skupiona na tym, co robię, tracę równowagę i Freewind ląduje na Trampku. Ten z kolei jest przytrzymywany przez Asię która resztką sił opiera się o ścianę przystanku. Moje nieskoordynowane ruchy prowadzą do efektu domina- Asia zgrabnym fikołkiem ląduje na ziemi.
No to pięknie...


Wygląda na to, że problem noclegu rozwiązany...Transalpa podnosimy jako pierwszego-ma gmole, jest więc za co złapać. Raz, dwa i stoi. Asia szacuje straty. Dziura w owiewce i porysowany tankbag. Tragedii nie ma, ale prawowity właściciel zachwycony nie będzie. Jej karcący wzrok wzbudza we mnie poczucie winy. Korzystając z resztek adrenaliny krążącej w żyłach próbujemy postawić Ferdka na nogi. Tfu, koła. Jak na razie jedyny efekt to to, że leży 3 cm bardziej w lewo, niż przed chwilą. Uparta maszyna. Z bagażem, bez bagażu, za koło, z kierownicą skręconą i na prosto - nie chce wstać i już. A lada moment będzie świtać. Dajemy wreszcie za wygraną i biorąc przykład z Freewinda, kładziemy się spać. Tylko jak my będziemy się tłumaczyć przed szefem szefa?

2 września
Po długim dniu i jeszcze dłuższej nocy nastał ranek. Co prawda dżdżysty, ale dla nas nie ma to już żadnego znaczenia. Liczy się szybka ewakuacja. Tylko jak na złość nikogo do pomocy. Dostrzegamy jakiś ruch pod jednym z hoteli. Trzeba łapać okazję. A raczej Niemca. Próbuję mu zobrazować w czym rzecz i nie bardzo mi to wychodzi. Asia jest przytomniejsza: "motorcicle unfall". Zrozumiał. Zmierzył nas wzrokiem, westchnął, odłożył do samochodu kupione przed chwilą pieczywo i poczłapał za nami. Uff, jesteśmy uratowane!
Od Parku Narodowego Jezior Plitwickich dzieli nas rzut beretem. Wjeżdżając przez ułaz nr 1, parkujemy (motocykle za postój nie płacą:)). Odziane w turystyczne ciuchy, zasilamy kolejkę po bilety. O tym, że jesteśmy w Chorwacji można łatwo zapomnieć- gdzie człowiek nie spojrzy - Polacy.
Wpół przytomne rozpoczynamy zwiedzanie.


Jest się czym zachwycać: piękne wodospady, rzadkie okazy roślin i całkiem smaczna woda:)
Jest też na co narzekać: ja pomstuję na ilość wycieczek i panujący tu tłok, Asia na śliskie szczeble drewnianych kładek.


I tak nadchodzi już 15.00 a z nią pora w drogę. Im dalej na południe, tym większa szansa na słońce. Może w Zadarze?


Podczas jazdy zaczęły nam doskwierać dziwne dolegliwości: mrużenie oczu, szybszy oddech, fale gorąca...Czyżby miało to związek z widoczną od dłuższego czasu żółtą plamą na niebie?
Bezzwłocznie wykorzystujemy ten fakt i wszystkie przemoczone ciuchy lądują na wierzchu. Słońce i wiatr zrobią już swoje. Nieśmiało pozbywamy się kombinezonów przeciwdeszczowych...


Trasa pokonywana w cieple wprowadza nas w dobry nastrój. Z uśmiechami od ucha do ucha wbijamy do Zadaru. Znów się ściemnia, więc rozglądamy się za jakimś miejscem pod namiot. Pytani przez nas ludzie wspominają o dzikiej plaży zaraz za miastem. Ma być oznakowana i widoczna. Po chwili trąbi na mnie jakiś jegomość. Pokazuje na światła. Nie teraz...Zerkam na przełącznik-mam ustawione mijania a nie drogowe. A przecież niczego nie zmieniałam. Hmmm...Co gorsza, przełącznik za nic w świecie nie chce drgnąć. Czyżby udział osób trzecich podczas naszych zakupów w markecie? Przemoc fizyczna nic nie daje. I jedź tu sobie za miasto bez świateł ciemną nocą (o latarniach tu jeszcze nie słyszeli).
Na szczęście moje dzieciństwo obfitowało w seriale typu McGyver (choć teraz bardziej pasowałoby "Dlaczego ja?"). Na owiewce mocuję czołówkę. Za wiele pod kołami nie widzę, ale przynajmniej inni widzą mnie. Odnalezienie plaży przekracza nasze możliwości. Kręcąc się bez celu trafiamy pod kościół z dość obszernym ogrodem. Myśląc nad tym, co dalej, dochodzi do nas dźwięk gitary i chór głosów. Scholka?
Od słowa do słowa i już trwają rozmowy z księdzem odnośnie noclegu. Namiot postawić możemy, owszem, ale musimy poczekać na policję. Takie prawo. Grupka naszych nowo poznanych przyjaciół zostaje z nami. Kiedy zjawia się radiowóz, sytuację wyjaśniają wszyscy, tylko nie my :) Formalności zeszły do spisania naszych danych i upewnienia się czy "Prezydent miasta..." to nazwa miejscowości. Darują nam, bo w końcu nie nasza wina, że światła nie działają. Dociekliwszy pyta, jak mam zamiar je naprawić. Gest imitujący ruch śrubokrętu wystarczy, choć nie przekonuje. Mamy iść spać i zachowywać się cicho. Cóż, nie trzeba było nas do tego jakoś specjalnie zachęcać!


Kolejny dzień, kolejne wyzwania. Czas zająć się żarówką, o ile to ona jest problemem. Sama wymiana to pestka, ale dostać się do kostki...tak wymyślnych pozycji to nawet w jodze nie ma. Zawziętość wreszcie zostaje nagrodzona.


Niestety dopasować ją do drucika, który wciąż wyskakuje, nie jest łatwo. Dwie ręce to za mało. Ale na dodatkowe nie ma już miejsca...Drucik ląduje w kufrze. Nie to nie. Nie ważne co ma trzymać żarówkę, ważne, żeby było stabilnie. Znajduję alternatywę (ale publicznie się do niej nie przyznam:)). Dopieszczam Freewinda smarowaniem łańcucha i możemy jechać na Trogir. Mapa twierdzi, że jest tam dużo campingów.



Po ostatnich przygodach chcemy trafić na plażę za dnia. I rzeczy się podsuszy i opali się może człowiek choć trochę...Znaki informujące o auto-campach atakują nas zewsząd-wybieramy Campa Adria. 



W ekspresowym tempie stawiamy namiot, rozkładamy rzeczy i śmigamy na plażę, w kostiumach rzecz jasna ;) Ferdek traci chwilowo godność, robiąc za suszarnię...


Po kąpieli w dosyć ciepłym morzu, szukamy jakiegoś zajęcia. Ja biorę się za spisywanie relacji, póki pamięć świeża, Asia nie chcąc być gorszą w kwestii napraw, bierze się za bezpieczniki. 


Teren pola namiotowego dość spory - większą część turystów stanowią Niemcy ale Polaków  oczywiście nie zabrakło. Na motocyklach jesteśmy tylko my, reszta ma auta z przyczepami. Do wieczora daleko a nam jakoś tak nieswojo-w końcu o tej porze przeważnie byłyśmy w drodze, a tu już namiot rozłożony...Toteż Asia postanawia upolować coś na kolację, poznając przy okazji magię korków ulicznych Trogiru. Ja idę kontemplować piękno chorwackich plaż.



Wraz z nadejściem mroku zaczęły nadchodzić chmury. Dało się też słyszeć grzmienie w dali. Skrzętnie chowając wszystkie suche rzeczy, zabezpieczam sakwy pokrowcami, mimo zapewnień Niemców, że burza przejdzie bokiem. Bokiem jak do tej pory wychodziła nam wiara w to, że padać nie będzie...Przed 22.00 nie ma już najmniejszych wątpliwości, co do pogody w dzisiejszą noc...




cdn.




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz