środa, 17 października 2012

Część 3

4 września

Przeciwieństwem przyjemności posiadania czystej i umytej głowy jest zwijanie namiotu na mokrej glinie -wierzcie mi na słowo...Należycie upaćkane ową mazią wracamy do Trogiru. Zabytków i urokliwych zakątków tu co niemiara, korków również - naszą ciekawość przypłacamy godzinnym przeciskaniem się przez sznur samochodów.

Takie marnowanie czasu sprawia, że człowiek czerwienieje ze złości, ale tu z pomocą nadchodzi, jak zawsze łaskawy dla nas deszcz...który zdecydowanie ułatwia nam decyzję. Jedziemy szukać ciepła gdzie indziej, czyli do Bośni. Ledwo się zorientowałyśmy a tu już granica. Z racji zapomnianego paszportu, mój puls zdecydowanie przyspiesza. W końcu o tym kraju krąży wiele legend, i to rzadko pochlebnych. Asia już za bramką, więc moja kolej. Wstrzymując oddech, podaję strażnikowi dowód osobisty i...już pstrykam zdjęcia pod odpowiednią tablicą :)

BiH dla gpsa jest dość problemowa, jedziemy więc póki co zgodnie z rozpiską miejscowości na mojej kartce. Zgodność kończy się w Livnie. Nijak niewiadomo którędy jechać do Medjugorje (nie wiedzą tego ani znaki ani gpsy - nawet mapa pod tym względem jest dość niewyraźna...). Asia postanawia przejąć pałeczkę i wyrywa do przodu, a ja grzecznie za nią. Jak się po chwili okazuje, mogłam się nie ruszać-moja towarzyszka szukała po prostu dogodnego miejsca do zawrócenia (Trampkowi miejsca zawsze było mało). Nim się zorientowałam ona już gnała w odwrotnym kierunku, chciałam więc w miarę sprawnie ją dogonić, ale gdy się człowiek spieszy...to na boku leży. Zwłaszcza, gdy zawraca pod górkę. Miejsce wybitnie feralne, nie dość że Ferdek leży na spadzie, przez co koła są wyżej niż kierownica, to na środku drogi pomiędzy dwoma ostrymi zakrętami. Słysząc nadjeżdżający samochód, w geście odruchu bezwarunkowego bezczelnie zagradzam mu drogę machając rękami. Podchodząc do kierowcy (którego w innej sytuacji w życiu nie odważyłabym się zaczepić;)) i pytam jakże uniwersalnym "pomożecie"? Asia w tym czasie sprytnie dokumentuje sytuację!

Panom dziękuję i szybko uciekam na pobocze. Chociaż akcja ratunkowa nie trwała długo zdążyły się już zakorkować obie strony drogi...Dobra, można jechać dalej. Albo i nie. Motocykl za nic w świecie nie chce odpalić. Na szczęście teraz droga prowadzi z górki, więc rozpędzam maszynę i wbijam dwójkę. Sukces! Przynajmniej na razie...Po pewnym czasie zaczynam wyczuwać opór przy zmianie biegów-trójka wchodzi ledwo co, czwórka zniknęła (o piątce nie wspominam). No co jest ? Asia dawno zostawiła mnie w tyle, powiedzieć jej o problemie nie ma jak. Spowalnia ją jednak pewien pojazd, któremu można byłoby zadedykować znany wiersz "Jedzie Grześ przez wieś, worek pisaku wiezie...". Pył miarowo wysypujący się przez niedomknięte drzwiczki raz trafia pod koła, raz poniesiony wiatrem sięga naszych kasków.
Nadal nie wiemy gdzie jesteśmy i czy zbliżamy się do celu. Mapa uspokaja, brak znaków -wręcz przeciwnie. Biegi przestają współpracować, a to oznacza, że czas na przerwę.



Na postoju wszystko się wyjaśnia. Siła upadku odkształciła dźwignię, która zaczęła szorować po pokrywie silnika. Młotek-jak na rzecz potrzebną przystało-nie gościł na liście naszych podręcznych narzędzi. Podnoszę więc przydrożny kamień i dopełniam dzieła.


Nieopodal przygląda nam się kobicina. Idę więc zapytać o Medjugorje. Szybko potakuje głową, że to dobra droga i znika. Wystraszyła się mnie? No tak...kamień trzymany w ręce raczej nie budzi zaufania...
Chwilowa poprawa szybko znika-parzyste biegi naprzemiennie działają z nieparzystymi. Zabawa na tyle mnie wciągnęła, że nie zauważyłam nawet, kiedy znalazłyśmy się w centrum miasta. Tłumy pielgrzymów, a raczej turystów...Tych, którzy przyjechali tu wzrosnąć duchowo jest niewiele. Większość obkupuje się różańcami z ulicznych straganów i robi fotki z każdą napotkaną figurką. Nie zniechęcamy się jednak i próbujemy namierzyć Dom Dziecka. Znam tylko jego angielską nazwę "Mother's village". I to mój błąd. Bo wszyscy wkoło angielskiego ni w ząb- tylko włoski. Bośniacka nazwa uleciała mi z pamięci, na co ludzie bezradnie rozkładają ręce. Ale, ale :) O tym czego nie wie zwykły śmiertelnik...powie Ci taksówkarz. Odpowiedni zakręt na rondzie (które mijałyśmy już klika razy...) i lądujemy pod Majcino Selo. Czyli naszym punktem docelowym.

Nareszcie! W recepcji zostajemy sprowadzone na ziemię. Maskotki z chęcią wezmą ale możliwości noclegu nie ma. Kilkukrotnie wysyłane maile chyba nie dotarły...Przed budynkiem dogania nas dyrektorka, która w przeciwieństwie do recepcjonistki chce się dogadać i coś zaradzić. Ponoć niedaleko mieszka jedna z pracownic, która ma ogród, w którym spokojnie będzie można rozbić namiot. W oczekiwaniu na wieści siadamy pod bramą. Pod budynkiem parkuje starsza, sympatyczna para na skuterku: Nancy i Patrick. Ustawiają się tuż koło naszych motocykli. Oboje są wniebowzięci ich widokiem. Uśmiechamy się przyjaźnie. Wraca dyrektorka, która serdecznie się wita z Nancy, robiąc przy okazji wyrzuty w naszą stronę. Ta usłyszawszy o zaistniałej sytuacji zaczyna nas zasypywać pytaniami. "Maskotki dla dzieci?!", "Z Polski?!", "Na motocyklach?!", "Same?!". Paaaatriiiick!!! 
Spod ziemi wyrasta kolejne 10 osób. Jesteśmy ściskane, klepane po plecach a w oczach stojących przed nami ludzi widać uznanie. Jest nam głupio! Ktoś prosi o ustawienie się do zdjęcia. W międzyczasie Patrick wręcza mi wizytówkę, mówiąc,że problem noclegu został właśnie rozwiązany. 

Wśród stale przybywających osób jest też nasza rodaczka-Ania z Warszawy. Dowiadujemy się, że w tygodniu tu nie przyjeżdżają, ale dzisiaj Nancy poczuła, że powinni. Przypadek czy Opatrzność Boska? :) Wraz z maskotkami idziemy na mszę świętą odprawianą głównie dla podopiecznych ośrodka. Na prośbę ojca, miśki składamy na ołtarzu. Zgromadzeni na mszy biją nam brawo, ściskają w podzięce dłonie...a to wszystko za tak niewielki gest, jakim było przekazanie pluszaków...

Na zamek (za każdym razem, gdy padała ta nazwa byłyśmy ciekawe, co się za nią kryje) prowadzi nas Patrick. Za nami jedzie bus i osobówka z resztą mieszkańców zamku. Łącznie tworzymy dość barwny korowód, któremu nocna pora dodaje jeszcze więcej uroku.

W towarzystwie klaksonów, radosnych okrzyków i bardzo wąskich uliczek, dojeżdżamy do zamku. A może powinnam napisać ZAMKU? Nazwa nie była przypadkowa. Chociaż było ciemno, zdążyło nas wbić w ziemię. "Poczekajcie aż zobaczycie go za dnia". Teraz pora na kolację. I na zaparkowanie maszyn. Patrick, który motocykle kocha od zawsze, nie wyobraża sobie innej opcji, jak ta, żeby zamknąć je w warsztacie. Z chęcią przystajemy na propozycje. Żeby umożliwić nam wjazd, robią nam prowizoryczną rampę. Eee, jak będzie gleba, to przynajmniej będzie miał kto nas podnosić ;) Wjazd udaje się nam za pierwszym podejściem-wstydu nie ma!




Warsztat okazuje się nieźle wyposażony - może uda mi się naprostować biegi? Ale to nie teraz...Zostajemy zabrane na obowiązkową kolację, która zawiera więcej dań, niż nasz dotychczasowy, tygodniowy jadłospis.
Poznajemy innych mieszkańców: Marię ze Słowacji, Josha z Kanady, Miki'ego z Australii, Kathy i Georga z USA...Upojone prawdziwym klimatem Medjugorje, który tworzą właśnie tacy ludzie, a nie tandetne stragany, w pokoju, który został nam przydzielony, zapadamy w kamienny sen.

cdn.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz